Cień dyktatora

Bohater mojej rozmowy

Andrzej Młynarczyk wylądował któregoś dnia w Republice Dominikańskiej, zaciągnął się dominikańskim powietrzem, ciepłym i wilgotnym, popatrzył na palmowe pióropusze, na ludzi spojrzał miejscowych, jak żyją i to mu już spokoju nie dawało, coś go za duszę chwyciło. Pospacerował po Starówce w Santo Domingo, popatrzył na grube wiekowe mury, do katedry się przytulił pięćsetletniej, na monument Admirała Krzysztofa K. zerknął, gdy mu gołębie pozwoliły, twierdzę skontrolował, chałupę gubernatora ocenił, obwarowania sprawdził, wojakom się przyjrzał, czy równo pozapinani, no i go poniosło. W głowie zaczął sobie zaraz układać, że ta, czy tamta rewolucja mogła się przecież skończyć tak, a nie tak, bo gdyby było inaczej, a mogło być, to…

No, i zaczął ten człowiek myśleć po swojemu, jak historyk z głową na karku, historyk z nową pasją. I jak mu się to drążenie, to szperanie włączyło, tak wyłączyć się nie może, i bardzo dobrze, i słusznie! Innymi słowy, złapał ten człowiek dominikańskiego bakcyla!

Poznałem Andrzeja ponad rok temu, zafascynowanego Dominikaną, nakręconego tą dominikańską historią po stokroć, niemal gestykulującego po dominikańsku. Poznałem też niezwykle ciepłego, sympatycznego człowieka, który potrafi mądrze widzieć świat. Wiedza, jaką gromadzi z daną mu chyba łagodnością na pewno pomoże nam lepiej zrozumieć dzieje Hispanioli i nie tylko.

Andrzej umie także gadać. Oj, umie. Chcecie się o tym przekonać? Umówcie się z nim na rum (i przynajmniej postawicie mu pierwszą kolejkę! 🙂 )

Sam o sobie mówi tak:

„Czterdziestoletni historyk i politolog, który w 2014 roku spełnił jedno ze swoich wielkich marzeń odbywając po raz pierwszy podróż na wyspę Hispaniolę. Przywiózł stamtąd wiele wspaniałych wspomnień i pomysłów, które następnie postanowił systematycznie realizować. Wymyślił sobie, że nie tylko sam będzie poznawał, ale też przybliżał wszystkim zainteresowanym kulturę i historię Hispanioli, a szczególnie Republiki Dominikany. Marzy mu się stworzenie w przyszłości platformy spotkań i dialogu Polaków oraz Dominikańczyków (także tych mieszkających w naszym kraju).”

Od 2015 roku prowadzi blog „Niedźwiedź w Dominikanie” (elosoendominicana.wordpress.com)

Rozmowa z Andrzejem Młynarczykiem

Caribeya: Uważam, że „Święto Kozła” trzeba koniecznie brać ze sobą w podróż do Dominikany i czytać „na żywo” w Santo Domingo, najlepiej gdzieś w zasięgu Pałacu Narodowego. Wyobraźnia na pewno mocniej zadziała. Czy zgodzisz się z tym?

Andrzej Młynarczyk: I tak i nie. Moim zdaniem „Święto” trzeba przeczytać przed wyjazdem, aby później móc konfrontować treść oraz własne wyobrażenia z tym co zastaniemy na miejscu. Przecież większość Polaków jadących do Dominikany ma o tym kraju oraz jego historii bardzo niewielką wiedzę. Lektura „Święta Kozła” przed podróżą jest tym samym czymś, co wprowadza nas w pewien „klimat”. Wybacz mi użycie tego słowa, które jest zbyt poręcznym wytrychem, ale tu pasuje doskonale.

Wydaje się, że Mario Vargas LLosa odtworzył ten „klimat” wyraźnie i precyzyjnie. A jak potraktował „historię prawdziwą”? Pomijając licentia poetica, czy pisarz trzyma się faktów, czy Rafael Leónidas Trujillo Molina jest sobą?

Zanim opowiem o Trujillo, to pozwól na jeszcze kilka zdań o „klimacie”, ale w rozumieniu społecznym, politycznym i takim nieco psychologicznym. Otóż, my (na szczęście) znamy Dominikanę inną, całkowicie odmienną od tego co można było poczuć tam za czasów dyktatury. Gdybym miał porównywać, to jest więc tak, jakbyśmy mieli poznawać Polskę epoki stalinizmu czytając współczesną literaturę traktującą o latach pięćdziesiątych. Czy w związku z tym autor dobrze oddał „klimat” dyktatury panujący w Dominikanie? Wydaje mi się, że raczej tak, bo porównuję to co przeczytałem do wiedzy o życiu w Europie wschodniej, gdy już zapadła „żelazna kurtyna”.

Pytasz, czy w książce Trujillo jest sobą? I tu znów mamy zagadkę, bo szukając wiedzy o życiu dyktatora trafiłem na cały ocean mitów, domysłów, wnioskowania na podstawie kilku kluczowych faktów. Zaryzykowałbym twierdzenie, że raczej nikt już nie dowie się tego, jaki naprawdę był Trujillo. Już za życia dyktator zadbał o to, aby zatrzeć wszelkie niewygodne fakty ze swojej młodości i oczywiście z okresu sprawowania władzy. Co ciekawe, w Dominikanie po zakończeniu dyktatury nie było specjalnej chęci, aby rozdrapywać stare rany i badać dogłębnie dzieje rządów „Dobroczyńcy”.

Nie chciały tego władze wywodzące się z dworu „Kozła”, nie chciała Ameryka, która obawiała się, że na światło dzienne wypłynie wiele niekorzystnych faktów dokumentujących współpracę z dyktaturą dominikańską. I co ważniejsze – nie chcieli tego zwykli ludzie, choć z różnych powodów. Jedni wstydzili się swego poparcia dla władzy, swojej uległości, a także zwykłego donosicielstwa. Inni chcieli zapomnieć o osobistych i rodzinnych tragediach.

Na wstępie powieści Llosa cytuje dominikańską przyśpiewkę ludową: „Z wielką radością Ludzie obchodzą Święto Kozła Trzydziestego Maja”. To data dobrze zapamiętana. Tego dnia w 1961 roku przyszedł kres „Dobroczyńcy” i jego trzydziestoletniej dyktatury. Trujillo został zabity przez zamachowców w drodze do rodzinnego San Cristóbal. Jechał do swej rezydencji Casa de Caoba, gdzie lubił wypoczywać, albo wyprawiać bachanalia. Ponoć tym razem czekała go kameralna schadzka. Zaufani ludzie sprowadzali mu tam kobiety, często bardzo młode, nieletnie. Nie zdążył dojechać. Nie zdążył zaspokoić swej chuci, z jakiej słynął. W jaki sposób Ty interpretujesz tytuł powieści – „Święto Kozła”? Czy Llosa zaszył tam cokolwiek z „klasycznego dramatu”?  Mamy fatum, mamy katharsis?       

Moim zdaniem Llosa chciał powiedzieć coś jeszcze. Wiemy, że kozioł istnieje w kulturze chrześcijańskiej, jako symbol szatana, czyli przewrotnego, podstępnego zła. Jednak czemu święto szatana miałoby łączyć się z zabiciem podłego dyktatora? Szukając prostej symboliki byłby to przecież upadek zła w osobie Trujillo.

Tymczasem Llosa potraktował dyktatora nieco inaczej, a mianowicie tak, jak znanego z literatury Fausta. Trujillo w rozumieniu autora wydaje się mieć podpisany pakt z samym diabłem. Zyskuje władzę, pieniądze, zdobywa kobiety – wszystkie, które tylko wskaże. Jednocześnie, jak w przypadku Fausta, pakt nie może trwać wiecznie. Trujillo ma wszystko o czym marzył, ale każdy krok zbliża go do końca, który zapisany jest w szatańskim planie. I oto mamy dzień 30 maja. Jest to prawdziwe święto dla diabła, bo naznaczana paktem dusza w końcu trafia tam gdzie powinna. Jednocześnie wszystko co pozostawia po sobie Trujillo splugawione jest złem. Cały kraj jest nim przesiąknięty, a w ludziach dominuje strach, a nie ulga. Nawet zamachowcy, którzy zabili dyktatora nie mogą odetchnąć i stają się ofiarami. W tym nie ma krztyny czegoś dobrego i budzącego nadzieję. Prawdziwe „Święto Kozła”, czyli fiesta na cześć szatana.

W tym „piekielnym kręgu” dojrzewał politycznie Joaquín Balaguer, przebiegły admirator „Ery Trujillo”, w końcu VIP w orszaku dyktatora. Przejął po nim władzę. I epokę deklarowanej demokratyzacji zmienił praktycznie w kryto-dyktaturę. O nim porozmawiamy przy innej okazji. Czy naprawdę nie było wtedy żadnej nadziei dla Dominikańczyków? Natomiast Urania, bohaterka powieści Llosy, wraca do współczesnego Santo Domingo po trzydziestu paru latach pobytu na obczyźnie. Próbuje mierzyć się z demonami przeszłości w kraju, z którego uciekła. Z winy ojca, bliskiego współpracownika Trujillo. Powoli oswaja te demony, wspomnienia wciąż bolą, lecz pojawia się cień szansy, że ból w końcu minie, że rany się zabliźnią. Czy dzisiejsza Dominikana dobrze rokuje, potrafi patrzeć do przodu z optymizmem?

Trzymam Cię za słowo, bo Joaquín Balaguer to jest faktycznie temat rzeka. Dziś powiem tylko tyle, że sposób rządzenia, ale też myślenia Trujillo był produktem przebywania wśród prostych amerykańskich marines i fascynacji ich światem. Tymczasem Joaquín Balaguer to zupełnie inna liga – to zimny, kalkulujący inteligent, którego umysł był zabójczą bronią. Ale zostawmy ten wątek na inna okazję i powróćmy do tego, że zadałeś dwa pytania, na które nie da się odpowiedzieć krótko i prosto. Zacznijmy od pierwszego, czyli spróbujmy „pogdybać”, czy dla Dominikańczyków była nadzieja po upadku dyktatury? Ja twierdzę, że była i śmiem się upierać, że mam na to dowód w postaci rewolucji 24 kwietnia 1965 roku.

Ten temat nie daje mi spokoju i ciągle szukam informacji dotyczących wspomnianych wydarzeń. Żeby nie zanudzać znów odwołam się do porównania i przywołam polski zryw wolnościowy, który zduszony został przez stan wojenny. Mniej więcej to samo stało się w Dominikanie w 1965 roku. Dlatego twierdzę, że nadzieja była, ale została brutalnie zdeptana i to niestety, butami amerykańskich żołnierzy.

Drugie pytanie jest chyba trudniejsze, a twierdzę tak, bo ciągle zastanawiam się nad tym, czy Dominikana może patrzeć z optymizmem w przyszłość? Łatwiej byłoby mi wyliczyć te zagrożenia i te nadzieje, które już zdefiniowałem, ale wyszłaby z tego książka! Prościej będzie skupić się tylko na problemie wychodzenia ze skutków kolonializmu, który uważam za kluczowy dla przyszłości Dominikany. Jeśli naród nie poradzi sobie z tą bardzo złożoną sprawą, to niestety – każdy, nawet mało optymistyczny scenariusz może się zdarzyć. Sam wiesz, że jednym z bardzo palących problemów jest również dostępność i poziom edukacji w Republice Dominikany, a jeśli nic się w tym względzie nie zmieni na lepsze, to kraj czeka bardzo długa i wyboista droga.

Krążą pogłoski, można do nich dotrzeć np. w Internecie, że Rafael Trujillo wystąpił w „Casablance” – filmie zrealizowanym w 1942 roku z Bogartem i Bergman! Czy to możliwe?

Wiedziałem, że mnie o to zapytasz! Dobrze, więc muszę się wytłumaczyć. Otóż, przez dłuższy czas szukałem ciekawostek dotyczących życia Trujillo, ale takich, które byłyby mało znane. Każdy łatwo natrafi na wzmianki o jego ulubionej wodzie kolońskiej, o alkoholu, który mu najbardziej smakował, czy zamiłowaniu do koni i kobiet (nie wiem, czy w tej kolejności…). Ja natomiast wygrzebałem wiele różnych nieprawdopodobnych bzdur, z których ogromną większość od razu zweryfikowałem i odrzuciłem. Problem miałem tylko z tym rzekomym epizodem aktorskim i pomyślałem, że może ktoś z moich czytelników sobie z tym poradzi. Przyznam, że nadal nie mam żadnych dowodów na to, że jest to tylko zbieżność imienia oraz nazwiska aktora, a tym samym zagadka nadal czeka na rozwiązanie. Pewnie w końcu będę musiał napisać do wytwórni filmowej, bo inaczej się tego nie rozstrzygnie!

Na koniec dodam tylko, że jestem przekonany, iż Trujillo nie byłby zadowolony z tej plotki o jego rzekomym aktorskim epizodzie. A to dlatego, że sam zapewne uważał się za wielkiego aktora, który godny jest tylko największych i najwspanialszych ról. Dlatego, tak prywatnie i bez żadnych dowodów, uważam, iż „Dobroczyńca” nie zniżyłby się do zagrania jakiegoś marnego epizodu w filmie. Z drugiej strony kto wie, jak bardzo pokręcone poczucie humoru mógł mieć jeden z bardziej gorliwych pomocników szatana?

Dziękuję za tę interesującą rozmowę!

0
2 Odpowiedzi

Podobał Ci się ten wpis?

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *