
Pana Krzysztofa Mroziewicza spotkałem pierwszy w marcu 2005 roku. Na obmierzłym Centralnym dane nam było czekać na ten sam ekspres z Warszawy do Poznania. Wypatrzyłem go w tłumie tuż przed zapowiedzią pociągu. Rozpoznałem po fryzurze: bujnych włosach, mocno jasnych, charakterystycznych. Poza tym, jak zawsze prezentował się nobliwie. Pan Krzysztof podróżował wtedy sam, zupełnie na luzie. Jedynym bagażem, jaki posiadał była książka G.G. Marqueza „Rzecz o mych smutnych dziwkach”. Kilka miesięcy wcześniej recenzował ją w „Polityce” i pewnie miał ochotę wrócić do tej lektury. A mnie jakoś zabrakło tupetu, aby ot tak, do niego podejść i z entuzjazmem wiernego fana jedynie oznajmić, że odkąd przeczytałem to, co napisał w „Guantanamerze”, w głowie mam karaibskiego bakcyla…
Nie odważyłem się. Zresztą pociąg wtoczył się już na peron i trzeba było szukać własnego wagonu. Wsiadłem zrezygnowany. Jednak trzy godziny z hakiem wystarczyły do nabrania kurażu i w końcu zagajenia Pana Krzysztofa, już na poznańskim dworcu. Pośród zgiełku podróżnych, rozmawialiśmy chwilę o Marquezie, Ameryce Łacińskiej i o mej fascynacji „Guantanamerą”, rzecz jasna. Prosząc o autograf, podstawiłem sterany notes, i przed podpisem, okazało się, otrzymałem bonusową inskrypcję, żeby mi „się wiodło w sprawach latynoamerykańskich…”
A ja wtedy tylko czytać potrafiłem, byłem w temacie zapalonym teoretykiem, nawet nigdzie dalej nie wyjeżdżałem. Karaiby miałem przyklejone do ściany; mapy, wycinki z gazet, wydruki zdjęć. W dużej mierze dzięki Panu Krzysztofowi, udało mi się w klimaty karaibskie wejść lepiej. Potem jeździłem w tropiki, coraz intensywniej, czy to sam, czy z moimi bliskimi, zacząłem przyglądać się Karaibom z bliska, lepiej słyszeć hiszpański, etc… Wiem, że jeszcze kawał roboty do wykonania, aby to wszystko poznać, posmakować, i wiele „autostrad do wypisania”, ale mogę otwarcie wyznać, że tamto spotkanie w Poznaniu było dla mnie ważne. Na pewno nadało moim zainteresowaniom postać konkretnych planów…
Co więcej, wierzyłem, że ten reporterski majstersztyk „Guantanamera”, napisany przez młodego Mroziewicza, wtedy „budowlańca” na Kubie, i wydany na rynku czytelniczym w roku, w którym mnie kochana matka dopiero rodziła, zostanie raz jeszcze opublikowany, z aktualnym komentarzem…
Tak też się stało. Po sześciu latach, od tamtego spotkania… Wznowiona i rozszerzona „Guantanamera” stanowi dzisiaj pierwszą część książki Pana Krzysztofa – „Fidelada. Podróż w czasie politycznym”.
Lekko wcześniej spotkał mnie pewien zaszczyt i chyba na początku zabrakło mi słów, chociaż wiedziałem, że będę ich potrzebował…
Po przeczytaniu maszynopisu „Fidelady” na jej okładkę napisałem tak:
„To czytelnicza radość, że mogę szczerze poprzeć Fideladę, niekoniecznie przy tym popierając… Fidela. Pierwszą część książki – wznowioną Guanatnamerę – znam od dawna, jeździ ze mną na Karaiby obok „Święta Kozła” Llosy i „Jesieni patriarchy” Marqueza. Mówi barwie i poruszająco o gorącej Kubie, o trwaniu Kubańczyków, o realidad cubana, ale daje też znacznie więcej: budzi zapał do poznania Karaibów. Jest literacko wyśmienitym, żywym i jakże świeżym reportażem-zaproszeniem do mądrej podróży w głąb rzeczywistości, która nie kończy się na labie w tropikalnym słońcu… A raczej zaczyna w klimacie „smutku tropików”. Kluczem zaś do zrozumienia tego kubańskiego czy karaibskiego świata wydaje się utrzymanie w niełatwej symbiozie nabytych tam, osobistych fascynacji oraz… frustracji. Z tego powodu dwuczęściowa Fidelada jest kompletna i przyciąga siłą wiarygodności jej Autora. Dzisiaj te przenikliwe, napisane z pasją i nierzadko ze znakomitym humorem kubańskie reportaże poznają inni, a niektórzy odkryją na nowo. Jedni z poruszeniem, inni z sentymentem. Do czego zachęcam.”
Była to dla mnie wielka przyjemność. Książka jest pięknie wydana…
Uważam, że „Fidelada” podsuwa okazję nieco głębszego zainteresowania się Kubą. Daje możliwość poukładania sobie w głowie spraw kubańskich, jak trzeba. Zdarzyło mi się podsłuchać tu i tam, jak ludzie między sobą mówią, że na Kubę to trzeba jechać teraz, bo po Fidelu to już nie będzie to samo. Widać, ludzie notorycznie chcą Kuby taką, jaka jest, czyli w postaci skansenu wiadomego-systemu, efektu krańcowego rewolucji, najlepiej w 2 tygodnie, objazdem plus gorzała z trzciny cukrowej, wliczona w to wszystko. Ludzie nie zawsze myślą, ale mogą coś tam jednak czuć, że wnet Kuba stanie się inna. I z tego się rodzą obawy, co będzie, jak ta Kuba zrobi się mniej… rewolucyjna? Nie będzie już taka fajna?
Wraz z „Fideladą” przychodzą refleksje. Zresztą, wystarczy spojrzeć na okładkę, na tę prującą się kubańską banderę. Ktoś z marszu pociągnie za jedną, czy drugą, lnianą przędzę, aby się spruła do końca, ktoś inny będzie próbował coś tam jeszcze sfastrygować… Niewykluczone, że ta bandera to taki trochę przewrotny (niekoniecznie zamierzony) „test” świadomości czytelnika i jego emocjonalnego zaangażowania w to, co Kuby może dotyczyć.
„Fidelada” daje z pewnością podumać nad indywidualną kwestią – co z tą „moją Kubą?” Jeśli komuś ostaną się tylko nici z bandery, to dobrze, jeśli kawał materiału z gwiazdą, to też dobrze. „Wzór na Kubę” to chyba wciąż… teoria względności. Z Kubą jest, jak z tym słynnym ciastkiem w ekonomii, że dobrze by je było zjeść, i je mieć. Czyli, dobrze by było, aby ta bandera spruła się tylko do połowy… Niech nas wywiozą poza Varadero i pokażą prawdziwą Kubę a potem odstawią z powrotem do Varadero. Najpierw rewolucja, potem ablucja.
Cenne w „Fideladzie” jest to, że wyraźnie ponadczasowo na Kubę rozbudza, od polityki po Kubanki, choć kolejność może być odwrotna, to nie grzech. „Fidelada” zagrzewa tak, że człowiekowi chce się czegoś bardziej, chce się tej Kuby kosztować po całości, jaka by ona nie była. Ale rzecz w tym, że „Fidelada” również sypie na głowę lód, pokazuje, że w Kubę nie można się bawić na całego, że Kuba może się przyśnić, raz lepiej, raz gorzej. A koszmar też wchodzi w grę…
Sama „Guantanamera” przetrwała w czasie i przeszła do „Fidelady” w znakomitej formie, nie trzeba jej wielkiego liftingu, jest wciąż młoda, kusząco jędrna i zdrowo smagła, jak pewnie niejedna dziewczyna z prowincji Guantanamo… Dodam, co zresztą jak mniemam, niejeden czytelnik wkrótce potwierdzi, że można Panu Krzysztofowi tamtej Kuby ciut pozazdrościć…
Jeśli jest tak, że sam tęsknię do tamtych „kubańskich czasów”, albo w ogóle do nieco dawniejszych „karaibskich czasów (dominikańskich, haitańskich, każdych…)” na które się nie załapałem cieleśnie, bo przecież załapać nie mogłem, i już się raczej nie załapię, to jest to rodzaj nostalgii, racjonalnej czy nie, którą chętnie w sobie podtrzymam, bo dzięki niej kluczenie po zastałej rzeczywistości wspomnianych „tropików” wydaje mi się pełniejsze, i wciąż warte zachodu…
Promocja „Fidealdy” z udziałem Krzysztofa Mroziewicza miała miejsce 18 lipca 2011 w Domu Literatury przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Spotkanie poprowadził Mirosław Ikonowicz (wieloletni korespondent PAPu, który w czasie swojej pracy sześć lat spędził na Kubie). Fragmenty książki odczytała aktorka Beata Tyszkiewicz…
[„Fidelada. Podróż w czasie politycznym”, Krzysztof Mroziewicz, Wydawnictwo Zysk i Ska 2011]