Haitańska inicjacja

Haiti to magnes, irracjonalnie pociągająca, cofnięta w czasie kraina, ponoć G. G. Marquez miał tam jechać, by robić reportaże, ale coś wyszło inaczej, coś go zatrzymało i nie pojechał. A powiadają, że gdyby tam jednak trafił, to całe jego Macondo, jakie skazał później na „Sto lat samotności” wyrosłoby na haitańskim gruncie właśnie, a nie na kolumbijskich Karaibach.

Haiti scala przeciwieństwa

Eduardo, mój znajomy Chilijczyk pracował w Haiti, a ściślej w Port-au-Prince, stolicy tego niemożliwego kraju, a dokładnie na jej obrzeżach w Pétionville. Pracował tam dla haitańskiej policji, jako spec od IT. Miał siedzieć pod wiatrakiem i grzebać w bazach danych. Pocił się i klął. Jakiś dzisiejszy Graham Greene mógłby mu dopisać absurdalną rólkę w nowych „Komediantach”. Ja się go nie pytałem, czy upadł na głowę, wyjeżdżając z takiego Chile, które przecież jakoś się trzyma, do takiego Haiti, które jest wiecznie skazane na pecha i wszystko się tam chwieje, nie pytałem go, bo sam bym tak zrobił. Haiti to magnes, irracjonalnie pociągająca, cofnięta w czasie kraina, ponoć G. G. Marquez miał tam jechać, by robić reportaże, ale coś wyszło inaczej, coś go zatrzymało i nie pojechał. A powiadają, że gdyby tam jednak trafił, to całe jego Macondo, jakie skazał później na „Sto lat samotności” wyrosłoby na haitańskim gruncie właśnie, a nie na kolumbijskich Karaibach. Haiti – sama nazwa tego lądu poruszała mi wyobraźnię odkąd mogę pamiętać. Chyba scala przeciwieństwa. Jest w niej coś poetyckiego, lekkiego, lecz kryje także niewymowny dramat, no nie wiem, jakiś pierwotny wrzask, coś gwałtownego, jak antylski huragan. Haiti jest ładunkiem mocy, na pewno magii i ma przy tym niejasną, niepokojącą reputację, która tak czy inaczej nęci, hipnotyzuje, porywa. Wystarczy się tam zjawić, pobyć chwilę, aby załapać, iż lokalna rzeczywistość, jakby rozpływająca się między jawą i snem nie jest „teatrem jednego dnia”, żadną wymyślną egzotyką, fundowaną przyjezdnym przez miejscowych, jest raczej stanem ciągłym, czymś tam naturalnym, jak powietrze, którym się oddycha. Haiti jest wcielonym w życie realizmem magicznym! Na pewno Marquez byłby zachwycony. Mnie wydawało się najpierw, że słyszę dwa różne głosy. Jeden z nich mówił: nie jedź tam, nic nie zyskasz. Drugi zaś, dam głowę, że silniejszy, kusicielski wołał: ależ jedź, upewnij się, że warto. Wiedziałem, że nadejdzie właściwy czas, aby pojechać do Haiti i zobaczyć na własne oczy, co to za kraj, czy faktycznie tyle w nim domyślnego uroku…

Eduardo polubił Haiti, przyzwyczaił się do jego rozmaitych bolączek, choć nie do końca przestał narzekać, szczególnie dawała mu się we znaki sama stolica, do której nieraz dosłownie zjeżdżał, bo Pétionville leży na wzgórzach, zaś Port-au-Prince w dole, nad zatoką, i słońce praży tam nieziemsko, co Eduardo gorzej znosił. Poza tym miewał lęk przez stolicą, przerażał go gęsty, nieokiełznany tłum, wspominał, że ciągle czuł tam w powietrzu jakąś zawiesinę niepewności, choć sami Haitańczycy wydawali mu się w porządku, tylko niekiedy surowo na niego spoglądali, lecz na tym się kończyło, i jeszcze mówił, że jak wysiadał z samochodu, aby cokolwiek kupić, załatwić, to żar go pognębiał, a sama ulica oferowała widoki, których czasem jego wzrok nie wytrzymywał, nie tylko zresztą wzrok, nozdrza również. „No, idę chodnikiem” – mówił – „a tutaj wybiega kobieta, nie jakaś ze starszyzny, której wszystko już wolno, ale młoda zupełnie kobieta, ładna, niczego sobie, no i podciąga spódnice, człowieku zsuwa resztę i robi to trzy kroki ode mnie, jakby mechanicznie, bez zażenowania, bez niczego, po prostu, mówię ci, robi to na ulicy. A dalej stoi sprzedawca i sprzedaje ryby, kupujesz kilogram, dostajesz pół, bo druga połowa to muchy, czarne tłuste muchy, cała chmara, rozganiasz je łapą, no cholera to musiała tam naprawdę hulać, bracie. Ale tę ich uliczną smażeninę, ten ichni fast food to lubię, bo mają dobry, kupujesz bez problemu bo widzisz, że to od razu przy tobie smażone, takie banany na przykład, i nie ma w nich żadnej zarazy, bo temperatura ją wybiła i kupujesz to, i normalnie jesz, i to jest smaczne, no ale żeby tak wybiegać pędem i robić to przy krawężniku, albo do dziury w drodze, to już się w głowie nie mieści…”

Haiti, coś gwałtownego, jak antylski huragan

A do mnie Haiti przyszło najpierw plażą, w północnej Dominikanie, z osiem lat temu. Wędrowałem z Cabarete w kierunku Sosua brzegiem oceanu, kawał drogi. Wiała silna bryza, niosąca sól. Tam zawsze wieje. Podszedł do mnie znienacka dzieciak. Okazało się, że ściska w dłoni pistolet i mierzy z niego raz we mnie, raz w siebie. Mały zabójca i samobójca. Żadna to prawdziwa broń, jedynie zabawka, jakby kupiona przy kościele w czasie odpustu. Dzieciak był haitańską dziewczynką. Chciała sprzedać ten kawałek plastyku za kilka zielonych. „Daj, five dolares,” – mówiła po angielsku-hiszpańsku – „bo jestem głodna”. Przez kolejne minuty, terroryzowany niewinną spluwą poznawałem historię tego głodu. Mała dobrze odgrywała swoją rolę, wyuczono ją, jak ma to robić, jak ma prosić, żebrać, pokazywać na brzuszek, zmieniać tę swoją dziecięcą fizjonomię w chodzący szkielet. To przecież nie jej wina, to całe aktorstwo. Miała udawać, brać człowieka na litość. Jednak nie wyglądała na zabiedzoną, w tym „problem”. Jakoś nie miałem pięciu dolarów, tylko jakieś pesos, miałem butelkę wody i ogromną ochotę iść dalej. Zostawiłem tę sierotkę z pistoletem, rozczarowaną. Nawet mnie nie zastrzeliła na pożegnanie.

Haiti nęci, hipnotyzuje, porywa

A potem był Jean, pilnujący areny do walk kogutów w Los Charamicos, w Sosua. Niewielu Haitańczyków miało tyle szczęścia, co Jean.

Urodziłem się w Port-au-Prince a teraz mieszkam tutaj. Właściciel tego miejsca siedzi w Nowym Yorku. Tam organizuje kogucie walki, nielegalnie. Tu rządzi jego brat. A ja mu pomagam. Mam klucze, otwieram, zamykam, wpuszczam ludzi. Haiti nie ma przyszłości. Poczekaj chwilę. Pobiegł gdzieś i zaraz wrócił, z paszportem haitańskim w dłoni. Zainteresowany poprosiłem o ten dokument, obadałem okładkę i chyba nazbyt metodycznie, jak oficer imigracyjny, zajrzałem do środka, wertując kartki. Emocje mnie dopadły, pamiętam je. To była namacalna cząstka Haiti, tego Haiti, gdzie zamierzałem wkrótce jechać. Tyle, że patrzyłem na paszport młodego człowieka, który stamtąd uciekł, jakiemu nędza i brak perspektyw nie zostawiły wyboru. W Dominikanie żył godnie, ułożyło mu się, choć papierów pobytowych nie miał. Granicę przekroczył, jak setki jego rodaków, za plecami dominikańskich żandarmów. Jednak nie trafił na plantację trzciny cukrowej, do którejś z robotniczych kolonii, zwanych los bateyes gdzie trafia większość haitańskiej imigracji, gdzie żyją rodziny macheteros, pracujących przy zbiorach, nie trafił też na budowę, jakich w Dominikanie wiele, bo ten sąsiad zza miedzy buduje się, stawia hotele dla turystów, ciągnie autostrady. Nie, Jean znalazł bardziej łaskawe zajęcie, dbał o rozrywki dominikańskich machos.

Haiti wie, jak usidlić

A ja dotarłem w końcu do Haiti z krwi i kości, kraju wielkiej biedy i wielkiego ducha, kraju urokliwego, gdzie jedynie bogowie vodou zdają się inwestować bez przerwy, czerpiąc z tego profity. Kilka kilometrów za przekroczoną granicą pojawił się pierwszy tubylec. Chwiejnym krokiem forsował jałowe, wypalone słońcem wzniesienie. Na ramieniu targał płócienny worek. Kiedy dojrzał bus leniwie sunący szosą, wyciągnął w jego kierunku dłoń, rozprostował ramię na całą długość, wyraźnie prosił, dajcie! Wtedy myśli zaczęły mi galopować, serce mocniej bić, ciało potnieć. Nie byłem przygotowany na ten świat za zakrętem. W samo południe targowego dnia wjechałem w epicentrum zamieszania, w niepojęty, roztętniony tłum Haitańczyków, co do jednego czarnoskórych, ubranych w stroje sprzed dekady, za to schludne i kolorowe.

Odgłosy ludzkie mieszały się ze zwierzęcymi, z meczeniem kóz, chrząkaniem macior, czy pianiem kogutów. Dzieciarnia urządzała gonitwy. Dochodził jazgot skuterów, w uszach dudniły klaksony cofających pickupów. Zalatywało benzyną i spalinami, rozgrzanym olejem i smażonym posiłkiem, jakąś zieleniną butwiejącą w spiekocie, końskim łajnem. Pachniało też kawą i świeżością owoców. Wszędzie powyrastały prowizoryczne kramy; na ziemi, na kamieniu, na fundamentach jakiejś niedokończonej chałupy, na oślim grzbiecie, handlowano z wigorem głównie ryżem, czarną fasolą, zielonymi „platanosami”, tym co niezbędne, nieraz kozim mięsem.

Płacono haitańskimi goud, dominikańskimi pesos, albo towary wymieniano w barterze. Chyba zagubiłem się w czasie, w przestrzeni, nie wiem. To był zapomniany afrykański lud przerzucony na Karaiby razem z inwentarzem, z piekielnym upałem i chmurą pyłu suchej ziemi, jaki zaraz poczułem w ustach, w nozdrzach, na skórze. Pierwsze wrażenie – piorunujące. Do tego, dochodzący zewsząd, język kreolski. Nie należy do subtelnych, używany w emocjach obezwładnia, natomiast jego rytm intryguje; to niby ciąg „zaklęć”, krótkich, szybko wypowiadanych. Dopadły mnie te zaklęcia, nie uchroniłem się przed nimi, może nie chciałem ochrony, żadnego antidotum, byłem ciekaw co dalej, byłem w amoku. Dałem się wciągnąć. Haiti wie, jak usidlić.

Jeszcze wrócimy do tego, co haitańskie, wrócimy być może nie raz…

0

Brak komentarzy.

Podobał Ci się ten wpis?

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *