
Haiti pędzące, pełne energii, rozbuchane, żywotne, ale i wymęczone do cna ciosami żywiołów, powłóczące nogami pod piekłem słońca dnia powszedniego; stargane parszywą polityką, nędzną ekonomią, podupadłe. W tej powieści „Błogie odwroty” Yanick Lahens żyją, pośród innych, też ludzie, którzy pamiętają haitańską stolicę Port-au-Prince sprzed lat, kiedy także bywało źle, fatalnie, choć nie aż tak źle; bo w całym bagnie przewlekłej dyktatury człowiek mniej więcej wiedział na czym stoi, sondował z grubsza, gdzie przebiega granica strachu, jakie uniformy napędzają ten strach. W nowym, ponoć lepszym Haiti, wszystko poszło nie tak, jak miało pójść.
Nowe jarzmo
I choć tamto jarzmo Duvalierów ojców i synalków, tych zbirów z podłej krwi i trefnych kości zostało zrzucone; choć tamta czarna magia i śmierć w ciemnych okularach Tonton Macoute, służących zepsutej władzy z lojalnością wiernych psów zostały pogrzebane, przepędzone, albo zlinczowane przez uliczny tłum, który chwycił maczety zemsty; choć te pogonione w diabły siły nieczyste, o ironio, sczezły w siódmym kręgu dantejskiego piekła, to tak naprawdę niczego nie zdjęto z biednych, skołowanych Haitańczyków, żadnej klątwy, żadnego fatum, nie zrzucono z nich zarazy dziejów.
Objawiła się bowiem nowa przemoc, skuteczniejsza w swej gwałtowności, przemoc aktywowana SMS’em, albo wiadomością głosową bossa dla cyngla, zew świeżej krwi; w białych mokasynach, lśniących łańcuchach i posępnych, jak karawany SUV’ach, z czarnymi, lśniącymi szybami, w jakich przegląda się śmierć na każdym rogu, w każdym pęczniejącym ulicznym korku. W powieści Yanick Lahens mamy Haiti tak załadowane emocjami w pełnej skali, że niemal bliskie pęknięcia, bliskie huku i wielkiego bum.
Bestia i raj
Przede wszystkim, atakuje nam zmysły stolica tego kraju, właśnie Port-au-Prince, ta spalona słońcem i zasnuta pyłem z gołych wzgórz planeta w galaktyce beznadziei. Albo zalana falami błota i plastyku razem z wielką wodą spiętrzoną przez biblijne deszcze. Stolica patologicznie rżnięta przez oprawcę gwałciciela o fizjonomii Hydry, któremu wysokooktanowy rum, biała krecha i obłęd wylęgły z bezradności nakręciły te dziesiątki toksycznych głów, jak sprężyny w zabawce-wyrzutni. Stolica bezczeszczona przez bestię, wyrodzoną z biedy, której imion nie da się zliczyć.
Lecz – co nieprawdopodobne i po karaibsku zatajone gdzieś między jawą i snem, między majakiem i szkarłatnym skrzepem – ta ofiara zwana Port-au-Prince jęcząca w rowie z bólu, z zadartą, sprofanowaną suknią, noszoną od czasów świetności, wciąż chce żyć. Wciąż rwie się do światła, do złudzeń, do ogrodu rajskiego pełnego zielonych bananów, z których ulica wysmaży to samo szczęście tak biednemu, jak i bogatemu.
Między miłością a śmiercią
Lahens rozprawia się ze swoim Haiti; niby wielbi je, lecz gani zarazem, wytyka palcem tę czarną, ponurą otchłań, nazwijmy ją „nicością i chaosem”, w jakie ten kraj bezlitośnie spływa. Ale też Lahens walczy ze sobą, wyraźnie czuć, że gdzieś tam w jej wnętrzu, kotłują się niemożliwe emocje, wirują uczucia; jest uwielbienie, są gorzkie żale, Eros i Tanatos ściskają się w jakiś niepojęty, męczeński sposób.
Czytelnik z wypiekami na twarzy, ze spierzchniętymi ustami, wchodzi w ten rozedrgany kolorowy ul, zwany Port-au-Prince całym sobą, w tę masę beztroski i melancholii, w ten wycinek ludzkości o którym reszta przypomina sobie tylko wtedy, gdy coś tam walnie w randze Armagedonu, spadnie z nieba, czy wyleje się z morza. I ów czytelnik, choćby przez litość, jaka niechybnie ściśnie mu duszę; albo przez gniew na impotencję świata, jaki zaszumi mu w uszach, zbliży się do tego Haiti, zafascynuje nim, powtórzy w myślach, albo głośno odczyta wyłowioną z tekstu niejedną frazę w języku kreolskim.
I polubi ten zapomniany wyspiarski kraj, zrodzony wieki temu w łonie Matki Afryki, bo jak inaczej, i zawstydzi się, że wcześniej go nie znał; tego właśnie kraju istniejącego od zawsze w centrum karaibskiej mapy, lecz na krawędzi świadomości świata, tego właśnie kraju ciągle jakby „tymczasowego” w swoim stanie, ciągle w budowie, under construction (albo destruction), choć od zarania pełnego artystów o niezłomnych oczach oraz bogów, naiwnych i niezmordowanych, którzy dawali mu zawsze pełną wiarę.
Bohater niszczyciel
Ale Lahens nie zostawi czytelnika z tym ciepłym zrodzonym ledwie co uczuciem, bo zaraz wetknie mu palce w żółć, która zamieszana zawrze; postawi mu przed oczami bohatera, albo anty-bohatera, jednego z wielu, którego szlag powinien trafić za grzechy, których się dopuścił, lecz to się nie uda; bo ten bohater jest chroniony przez siły odporne na wszystko; ten bohater ma przed sobą przyszłość, i zniszczy to, co zostało do zniszczenia, dorżnie dusze wybite z zawiasów, rozchwiane, zastraszone; kiedy tylko dostanie kolejne zlecenie.
W powieści Lahens światło i mrok tworzą mieszankę, której nie sposób sobie uzmysłowić, nie sposób wytrzymać dłużej jej temperatury, choć stanowi ona naturalną, wrodzoną, ponadczasową esencję Haiti, nie tylko wymyślonego przez autorkę. Tu autorka niewiele musiała wymyślać.
Przede wszystkim, zbrodnia
W miąższ jej powieści została wtłoczona zbrodnia. A zbrodnia jest stara, jak świat. I od niej wszystko się zaczyna. Takie jest Genesis. Rodzina denata, znanego sędziego, który próbował rozbroić fałszywy system, chce prawdy, pragnie sprawiedliwości. Choć łzy i zgryzota robią swoje. Próba rozwikłania zagadki śmierci bliskiej osoby w upadłym państwie wybija z letargu moce, w dodatku drzemiące dotąd po sąsiedzku, które wszystko komplikują, rodząc nowy strach.
Otrzymujemy w „Błogich odwrotach” gęstą, pełnokrwistą prozę, z rozbudzającym zmysły Port-au-Prince na pierwszym planie. Z oszałamiającą i zabójczą stolicą kraju, zdaje się, wiecznie skazanego na pecha, choć nie wyzbytego lepkiej lubieżności sekretnych uniesień i żaru pragnień.
Mamy tu Haiti polifoniczne, gdzie każdy głos chce być słyszany, gdzie każdy głos woła o godne przeżycie.
To wyśmienita literacka podróż na Karaiby spoza folderów turystycznych. Warto ją rozważyć, choćby z pozycji wygodnego fotela…
„Błogie odwroty”, Yanick Lahens. Wyd. Karakter, Kraków 2018, tłumaczenie Jacek Giszczak.