
Film „Keyla”. Też wyświetlany na 33. Warszawskim Festiwalu Filmowym (13-22.10.2017). I kolumbijski świat, ten najbliżej słońca. Kawał rozgrzewających Karaibów pod naszym nijakim, szarym jak flaki niebem.
Bardzo ładny film. Historia, plenery, bohaterowie. Wszystko ze sobą sensownie, przekonująco połączone. Jest taka wyspa – Isla Providencia, leżąca (razem z San Andrés) bliżej Nikaragui niż Kolumbii, ale wciąż kolumbijska. Klimaty, no rajskie.
Morze o siedmiu kolorach, ryby same wskakują na patelnię, ludzie do rany przyłóż. I tam się ulokowała akcja filmu. Historia dość porusza. Tytułowa Keyla traci ojca. Ten płynie w morze, niby po ryby i nie wraca. Keyla ma zaraz świętować „osiemnastkę”. Ojca na niej nie będzie. Straż przybrzeżna szuka. Dzień, dwa i dalej. Bez skutku.
Tymczasem, na wyspie ląduje była kobieta ojca, macocha Keyli. Z synem Francisco. Czyli przyrodnim bratem Keyli. Nie znali się wcześniej. Nie było jak. Teraz mają szansę to nadrobić.
Mają wspólną przeszłość: ojca. Mają też… mapę prowadzącą do domniemanego skarbu pirata Henry’ego Morgana. Bo temu zdarzało się dość często plądrować tamtejsze rewiry. Coś tam ponoć ukrył na Providencii.
Keyla i Francisco bawią się w poszukiwaczy skarbów. I ta ich zabawa jest pokazana tak, że człowiekowi mięknie dusza; bo jednak rodzina to rodzina; krew do krwi tej samej lgnie jak żelazo do magnesu.
Widać tu, jak można próbować odbudować pogmatwane rodzinne relacje, potrząsnąć własnymi korzeniami, nabrać nowej świadomości współistnienia bardzo bliskiej osoby.
I to wszystko układa się tam, na tych niemożliwych kolumbijskich Karaibach. Dobry, przyjemny film. Odświeża ciało i duszę.
„Keyla” – trailer z angielskimi napisami
[Źródło zdjęcia głównego / source of the main image: www.keyla-isla-providencia.com]