KLĄTWA CZARNEGO PSA

Biały, jak ty, nie musi bać się czarnego psa, mówił mi stary Haitańczyk. To Czarny będzie się bał, gdy trafi na bestię po zmroku. W stolicy, czy na wsi. W dzielnicy biedoty, czy na rozstaju dróg. Albo na cmentarzu. Bo czasem jest powód, aby tam iść. I nie chodzi o pogrzeb, ani pamięć. Jeśli rozumiesz, o czym mówię. Źle się kończy spotkanie z czarnym psem. Nie prowadzi do śmierci, jakbyś pomyślał, tylko do obłędu. I to jest najgorsze. Ten obłęd. Bo czyni człowieka martwym za życia…

Próba mocy

Leniwie nastał duszny i lepki świt kolejnego dnia, czwartego roku Ery Duvaliera. Tropikalne słońce przebijało resztki zawiesistego mroku nad wybielonym, jak wysuszony piszczel Pałacem Narodowym w Port-au-Prince. François Duvalier, znany bardziej, jako Papa Doc nie zdążył zakosztować porannej kawy i zaklął. Barbarzyńsko wcześnie zadzwonił pilny telefon. Prezydent mógł wiedzieć, czego dotyczy. Ostatnio informowano go jedynie o kolejnych trupach wśród jego gwardzistów. Wściekł się z innego powodu. Chorobliwie nie znosił, gdy mu cokolwiek przerywało śniadaniowe namysły przy wybornej, haitańskiej małej czarnej. Niechętnie zatem chwycił masywną słuchawkę. Wypłynął z niej chropowaty głos, jakby zniekształcony po to, aby brzmieć złowrogo. Dlatego Duvalier nie rozpoznał go od razu.

„Uważaj Papa! To, co pijesz może być zatrute…”

Zawahał się przez chwilę, po czym rozjuszony wrzasnął do ucha rozmówcy, w którym rozpoznał swojego dawnego poplecznika.

„Barbot, twoje sztuczki są warte kozich szczyn! To ja wiem, ile jeszcze pożyjesz. Osobiście przyniesiesz mi własną głowę!”

Trudno dać wiarę, że za tym prostackim dialogiem stały persony, które przed niespełna dwoma laty deptały wspólnie krwawą ścieżkę nowej historii karaibskiego kraju. I perfekcyjnie współgrały ze sobą, jak połówki mózgu. Pechowo dla Haiti, mózg ten skrywał w swych skręconych czeluściach trzepnięty i fanatyczny umysł. Chował intelekt wynaturzonego psychopaty, jakiego wyłączną pasją jest cyzelowanie aparatu terroru, szerzenie aury grozy i totalnego osaczenia. A wszystko to w imię jednego, niezmiennego celu – podtrzymania pouvwa, władzy całkowitej. Chociaż ta zdalna próba sił trąciła tanim pokazem adeptów czarnej abrakadabry  – komunikat wydał się czytelny: ktoś tu kogoś chciał nastraszyć…

Generał i Tatko Doktorek

W deszczowym wrześniu 1957 roku wygasały nieodwołalnie czasy prosperity w haitańskiej republice. Pierwsza połowa lat pięćdziesiątych zostawiła w historii zapis szczególnie pozytywny, mimo wojskowych rządów sprawowanych przez prezydenta-generała Paula E. Magloire’a. To było niezwykłe na tle burzliwych dziejów tego kraju, niszczonego przez żywioły natury i polityczne zawieruchy. Magloire okazał się otwartym na świat, obrotnym włodarzem o usposobieniu zdecydowanie antykomunistycznym. Dzięki temu błyskawicznie udało mu zyskać przychylność Jankesów. I nie tylko urzędników z Waszyngtonu. Ale i zwykłych amerykańskich obywateli, którzy kuszeni walorami nieodległej tropikalnej wyspy, zaczęli tam masowo zjeżdżać. Dzisiaj trudno to sobie wyobrazić, lecz wówczas turystyka międzynarodowa w Haiti rozkwitała w pełni.

Przedsiębiorczy generał potrafił zarządzać państwową kasą. Nie trwonił pieniędzy. Obfite przychody, uzyskane z handlu kawą przeznaczał na modernizację miast i instytucji publicznych oraz budowę dróg. W życiu społecznym ustawiał się zawsze w centrum. Brylował na salonach. Organizował setki wystawnych rautów. Był postacią szalenie barwną i lubianą. Zwłaszcza przez obywateli majętnych. Doczekał się także efektownej okładki magazynu Time.

François Duvalier

François Duvalier
Źródło/source: www.historyanswers.co.uk

W czasie, gdy reperował republikę i uświetniał jej życie towarzyskie w stolicy, w zapadłym interiorze zbierała się opozycja. Działaniami konspiracyjnymi kierował mrukliwy, lecz bystry wiejski lekarz François Duvalier. Leczona przez niego biedota nadała mu przydomek Papa Doc. W rezultacie splotu wielu przypadków, zbiegów okoliczności, ingerencji niszczycielskich sił natury w postaci huraganu Hazel i wreszcie odwrócenia się wojskowych od urzędującego prezydenta, 22 września 1957 roku doktor przejął władzę w Republice i wprowadził się do białego Pałacu. Miał za sobą potężny elektorat – ludność wiejską, nakarmioną głównie obietnicą dokonania reformy rolnej. W rolniczym kraju powielanie takich wyborczych deklaracji musiało przynieść wymierny skutek.

Ojciec duchów śmierci

Duvalier wylansował się ponadto, jako spadkobierca dawnych niewolników; od razu poucinał przywileje Mulatów oraz elity francuskojęzycznej i pozwolił rządzić Czarnym. Zarazem, jako żarliwy orędownik kultury przodków, potrząsnął afrykańskimi korzeniami, reaktywując w kraju kult vodou. Okazało się, że ten niepozorny konował Tatko Doktorek trzymał w zanadrzu kolejne rewelacje. Ogłosił się hounganem, czyli mocarnym kapłanem vodou. Po czym, przyjął miano Barona Samedi, mitycznego przywódcy i ojca duchów śmierci. Upiora, który gęstą nocą nawiedza cmentarze, spaceruje po zapadniętych grobach i liczy swoje stado.

Baron Samedi veve

Symboliczna reprezentacja (vèvè) Barona Samedi w religii vodou.

Haitańczycy rychło uwierzyli w te proklamowane inkarnacje. Tym bardziej, że niepokojąco zaczęła wzrastać liczba obywateli zmarłych w tajemniczych okolicznościach. Niemal codziennie o brzasku odkrywano w zaułkach slumsów potwornie zmasakrowane trupy. Większość miała rany cięte, lub szarpane, żadnych postrzałowych. Nad ciałami roztaczał się mdławy odór krwi. Zatrwożeni ludzie z sąsiedztwa donosili, że w nocy, zaryglowani w domostwach, regularnie wysłuchują wściekłego ujadania psiej sfory. Taki rumor miesza zmysły, wpędza w koszmar. Tylko bestie z piekła rodem potrafią tak wyć i skowyczeć.

Ktoś z tłumu, ośmielony zbawiennym światłem dnia wyznał, że nie jest do końca pewien, ale po zmroku ukradkiem dojrzał jedno, samotne monstrum.

„Z początku myślałem, że to człowiek kuca za barakiem, aby załatwić potrzebę. Ale ten nie skończył, nie podniósł się i nie odszedł normalnie w swoją stronę, tylko jakby położył się, przeciągnął i ruszył nieludzkim pędem…”

Śniadanie bossów

Clément Barbot czuł się w prezydenckim gabinecie Duvaliera, jak u siebie. Od wielu miesięcy obaj panowie cyklicznie spotykali się w różnych dniach tygodnia, jednak zawsze dość wcześnie rano, aby omówić bieżące sprawy republiki. Kończyli lekkie tropikalne śniadanie, w asyście nieszkodliwie buczącego na suficie wiatraka.

„Tylu innowierców posłałem już w zaświaty i nadal jestem w formie, to mnie musi hartować!”

Clement Barbot

Clément Barbot
Źródło/source: www.medium.com

Barbot roześmiał się, jak hiena. Prezydent tryskał humorem. Dopił kawę, odstawił filigranową filiżankę na hebanowy stolik i podszedł do biurka. Pośród licznych papierzysk i kilku tomów spoczywały tam również dwie, lśniące giwery 11,43mm, srebrna i czarna. Duvalier dźwignął jedną z nich i trzymając bokiem przyłożył sobie do twarzy, trwając tak przez jakiś czas. Uczucie chłodnego metalu niewątpliwie sprawiło mu przyjemność.

„Nawet nie wiem, która z nich służy mi częściej. Są jak dwie kapłanki mambo, wyzwalają od złego…”

Barbot hultajsko zmrużył oczy i parsknął. Kiedy nie nosił ciemnych, połyskujących okularów, na co sobie przyzwalał jedynie w obecności szefa, jawił się nad wyraz dobrodusznie. Przypominał sympatycznego wujaszka, który przynosi dzieciakom cukierki. Na pewno nie kojarzył się wtedy z zimnym bossem służb bezpieczeństwa i karabinem maszynowym, trzymanym w prawej ręce, non stop, na sztorc. Przez dłuższy moment muskał palcem swój wąs, jakby namalowany kredką do brwi.

„Czy możemy ufać ludziom w pałacu? Z całym szacunkiem, ale kręci się tu mnóstwo podejrzanych typów…”

Ten niespodziewany wyraz troski rozbawił prezydenta.

„Jesteś przewrażliwiony, Barbot!” – zadrwił ze swego koronnego siepacza – „To, że znają moje nawyki niewiele im daje. Oni wiedzą, że ja znam ich myśli…”

Tu Papa Doc zrobił pauzę, podnosząc obfite brwi nad oprawki grubych, okularowych szkieł.

„…dlatego żyją w ciągłym strachu.”

Barbot zacisnął wargi i pokiwał głową.

„A na zewnątrz, mój drogi, mamy Macoutes. Wyuczyłeś tych chłopców, jak mają dbać o swego pana!”

To prawda, Clément Barbot wyuczył ich haniebnego zawodu do perfekcji…

Tontons Macoutes

Po uzyskaniu władzy François Duvalier nie oszczędzał krytyków i oponentów. Unicestwiał każdego adwersarza, podejrzanego o knowania dla spisku i zdrady. Nie darował tym, którzy mu podpadli, albo w jakikolwiek sposób zaszli za skórę. Bezwarunkowo zarządził godzinę policyjną. Niektórzy, co bardziej sarkastyczni obserwatorzy powiadali, że był niezmiernie łaskawym dyktatorem, bo swoim ofiarom podsuwał do wyboru aż trzy opcje: wygnanie, więzienie lub śmierć. Wiadomo jednak, że przeważnie pomagał wybrać tę ostatnią.

Dyktator od samego początku kalkulował zapobiegawczo. Najpierw zrobił porządek w koszarach. Obawiał się, że wojskowi lubiący decydować, co ma się w kraju dziać, będą próbowali ustawić go w roli prezydenta-marionetki. Nie mógł do tego dopuścić. Za przeczuciem poszło działanie i Duvalier błyskawicznie zneutralizował regularną armię a w jej miejsce powołał własne siły zbrojne. Wkrótce bezwzględnie mu oddana milicja złożona z bezdusznych kilerów, zwanych Tontons Macoutes zaczęła terroryzować kraj. Wtedy Haiti opadło na samo dno piekła.

Tonton macoute

Tonton Macoute
Źródło/source: Wikipedia

Misję stworzenia Tontons Macoutes, jako skutecznego narzędzia wsparcia reżymu Duvalier powierzył właśnie Clémenowi Barbot. Zadbano o wiele detali. Na przykład, swoją nazwę ta odrażająca formacja zawdzięczała postaciom z haitańskiego folkloru, którymi starszy się krnąbrne dzieciaki: przyjdzie babok i cię zabierze. Dorośli także bali się tych straszydeł. W kraju, gdzie nie brakuje analfabetów, gdzie dominują przesądy i zabobony, gdzie granica między jawą a snem ledwo istnieje, odniosło to natychmiastowy i niezwykły skutek.

Początkowo rekrutacja odbywała się w slumsach w Port-au-Prince a zwerbowanym tzw. Wolontariuszom ds. Bezpieczeństwa Narodowego proponowano na starcie przewrotny system motywacyjny. Nie otrzymywali tradycyjnej wypłaty albo żołdu lecz nieograniczoną „licencję na zabijanie”. Wszystkie zabójstwa i pozostałe akty przemocy wykonane w obowiązku ochrony dobrego imienia prezydenta oraz jego władzy z marszu znajdowały usprawiedliwienie. Natomiast to, co adepci śmierci złupili swym ofiarom, zatrzymywali dla siebie. System funkcjonował bez zarzutu. Gdziekolwiek się panoszyli, od razu rozpoznawano ich aparycję po typowych niebieskich uniformach, czerwonych przepaskach na ramieniu a szczególnie po niosących złą wróżbę, błyszczących maczetach. Poza tym, przeważnie nosili ciemne okulary, co wśród zaszczutej i uprzedzonej gawiedzi czyniło skrajnie mroczne interpretacje.

Sprawując swą bandycka profesję z chorym oddaniem, pieczołowicie mordowali i torturowali niepokornych redaktorów, niewygodnych polityków, chytrych biznesmenów oraz każdego dysydenta i wywrotowca, jaki pluł na nowe Haiti. Ogromny popłoch Tontons siali w interiorze. Byli na tyle zorganizowani, że docierali praktycznie wszędzie, do najbardziej zapadłych rejonów kraju. Haitańskich wieśniaków ogarniała odnawiająca się psychoza strachu, gdy po lokalnym marché, gdzie handlowano, czym się dało, snuły się parami reżymowe zbiry, szukając zaczepki. I przeważnie znajdowali. Zmaltretowane ciała ofiar mieli w zwyczaju wywieszać na drzewach, albo w inny sposób wystawiać na widok publiczny, ku przestrodze. Biedni ludzie, świadkowie zdarzeń, zapewne chcieli wtedy wierzyć, że mają do czynienia jedynie ze zjawami…

Tontons Macoutes

Tontons Macoutes
Źródło/source: www.latinamericanstudies.org

Śpiączka dyktatora

W 1959 roku satrapę Duvaliera dopadł zawał serca. Uniknął śmierci (w końcu był jej panem!), ale wymagał intensywnej terapii i rekonwalescencji. Pozostał więc w szpitalu, aby swoje odleżeć. Nocami skarżył się na straszliwy hałas, docierający spod okna. Wprawiał tym gotowych na wszystko pielęgniarzy w szczere osłupienie. Nikt poza nim nie słyszał tam przeciągłego wycia i skamlenia. Innym razem nerwowo podpytywał, co zdarzyło się w mieście, że tyle psów ujada, jakby się zmówiły. Znowu powodował tym zdziwienie wśród opiekującego się nim szpitalnego personelu.

Tymczasem, w fotelu zarządcy Republiki zastąpił go, od zawsze osobisty ochroniarz, wierny i zaufany Clément Barbot. I okazało się, że radził sobie z tym zadaniem wyjątkowo dobrze. Co mu zaszkodziło. Kiedy wykurowany Duvalier wrócił ze szpitala zaatakował swego zmiennika, pijąc do jego przerośniętych ambicji. Nabrał podejrzeń, że sprawowanie władzy uderzyło tamtemu głowy; że na pewno zdążył wykombinować, co tu zrobić, aby się w Pałacu urządzić na stałe. Nie pierwszy to przypadek budzącej się raptownie, chorobliwej nieufności, przypisywanej (karaibskim) tyranom. Doszła jeszcze sprawa rzekomych przekrętów z brudną forsą. Duvlier uroił sobie, że Barbot romansując z władzą absolutną zdążył się porządnie nachapać, zanim cokolwiek wrzucił do państwowej kasy. A to miało oznaczać, że bezczelnie ograbił własnego prezydenta.

Sfrustrowany despota, nie mogąc wybaczyć mu samolubstwa, z dnia na dzień skreślił w akcie cholerycznego szału ich wspólną i harmonijną przeszłość. Niewielu pojmowało tę drastyczną odmianę z zachowaniu swego szefa. Tłumaczono ją szpitalnym odosobnieniem i przymusową bezwładnością, jakie wpływają przeważnie zabójczo na człowieka czynu. Według jednej, mocno rozpowszechnionej wersji, niespotykane zakłócenia jego osobowości mogły mieć podłoże farmakologiczne. Duvalier, wyuczony lekarz, który w dorosłym życiu stał się diabetykiem, podobno na krótko przed zawałem zażył nieodpowiednią dawkę insuliny. Przedawkowanie panaceum spowodowało, że zapadł w śpiączkę na prawie dziesięć godzin. Przypuszczenia co do trwałych, neurologicznych uszkodzeń z powodu wydłużonego stanu nieprzytomności nabierały sensu.

Przemiana Barbota

Zdezorientowany Clément Barbot przeżywał dojmujące chwile prominentnej figury, która popadła w niełaskę w absurdalnych okolicznościach. Kiedy wyczuł, że gęstniejąca wokół niego atmosfera osaczenia robi się nie do zniesienia, zdesperowany dał temu jednoznaczny wyraz.

„Staremu odpierdoliło do reszty!”

Zanim ten kategoryczny sąd zdążył wybrzmieć w prezydenckim otoczeniu, Barbot siedział już za kratkami, wpakowany tam przez swoich Macoutes. W Fort-Dimanche, ponurym i zalatującym miedzią mamrze, nazywanym lochami śmierci spędza prawie półtora roku. To wystarcza, aby uczniowi zapatrzonemu niegdyś w swego mistrza zakiełkowała w głowie możliwość wykończenia go. Więzienni klawisze zaświadczyli później, że w czasie odsiadki regularnie odprawiał podejrzane obrzędy. Dlatego rzadko i z odrazą podchodzili do jego celi. Strach łapał ich za nogi, gdy po korytarzu krążyło echo gorliwie powtarzanych, tajemniczych mantr. Folgowali mu. Nie mieli wyjścia. Bywało, że ktoś przemycał mu świeże kości…

Po odzyskaniu swobody, rozpalony mściciel, zabiera się za spiskowanie przeciwko Duvalierowi. Robi zatem dokładnie to, co wcześniej haitański dyktator sobie tylko ubzdurał. Teraz jednak Barbot zyskał faktyczną motywację. Energicznie zebrał ludzi, przekonując do siebie wielu rasowych zbirów, których zresztą sam kiedyś wyszkolił i otwarcie nawoływał do zamachu stanu. Mówiło się, że dla Haitańczyków, porażonych wirującą spiralą przemocy, alternatywa Duvalier, czy Barbot była jak wybór między skorpionem i tarantulą.

Na ulicach Port-au-Prince trup kładł się gęsto. W sprytnie spreparowanych zasadzkach ginęli, jeden po drugim ochroniarze prezydenta i członkowie tajnej policji. Do typowych krwawych jatek, ale i serii niewytłumaczalnych wypadków dochodziło w slumsach haitańskiej stolicy.

Kiedy Papa Doc wydawał rozkazy, aby pacyfikować te rewiry i tępić wywrotową zarazę, jego ludzie wracali stamtąd w opłakanym stanie, zdziesiątkowani i z obłędem w oczach, jakby zagrano im złymi czarami na psychice. Zdradzało ich potem dziwne zachowanie. Snuli się o zmierzchu po ulicach zawieszeni w próżni, bez celu i świadomości, jak pospolite łachudry, sponiewierane tanim rumem. Działając na takim spowolnieniu nie wydawali się szczególnie szkodliwi. Większą panikę siali wśród ludzi obojętnością i tępym wyrazem twarzy, oraz ciągłym, irracjonalnym mamrotaniem.

W języku kreolskim występuje odpowiednie słowo, określające taki stan człowieka. Zonbi. Ponadto po Haiti krąży do dziś porzekadło: Jeśli zonbi cię zna, to cię nie przestraszy. Rosnące w liczbę bojówki Barbota na pewno wykorzystały tę mądrość ludową do własnych celów…

Decydujące starcie

Clément Barbot pozostawał póki co nieuchwytny. Gdziekolwiek się ukrywał, wydawał zdalne rozkazy, które perfekcyjnie wykonywano. Fala zbrodni metodycznie podchodziła pod gabinet François Duvaliera. Któregoś wczesnego poranka Barbot nie wytrzymał. Uwiedziony wizją rychłego sukcesu, chwycił za telefon, wykręcił numer do Palais National i strasząc prezydenta otruciem, dał mu wyraźnie do zrozumienia, że wkrótce straci kontrolę nad swym życiem. Rozwścieczony Papa Doc nie pozostał mu dłużny. I również ze swej strony nadał posłańca śmierci.

Podobno, w czasie tamtej telefonicznej konfrontacji Duvalier mógł co najwyżej blefować. W Haiti od dawna chodziły już słuchy, że mentora Tontons Macoutes nie sposób zabić w normalny sposób. Wedle sensacji, przekazywanych z ust do ust, dysponował on niepojętą mocą złego kapłana, czarownika – bokora i posiadł diabelskie zdolności, pozwalające mu zmienić się w czarnego psa wielkości kozy, pędzącego z nieziemską szybkością. To mogło wyjaśnić niezbite dotąd szczęście Barbota w otwartych starciach z łowcami jego głowy.

Zatrwożony Duvalier musiał w końcu ulec przewijanym wokół niego przesądom. W akcie desperacji zarządził kuriozalne działania prewencyjne. Wydał służbom bezpieczeństwa jeden-jedyny, prosty rozkaz:

„Macie zabić wszystkie czarne psy w Haiti!”

Perro semihundido,

Fragment obrazu „Pies”, Francisco de Goya
Źródło/source: Wikipedia

Służby wyruszyły posłusznie w kraj i przystąpiły do masowego odstrzału, dając tym samym bezsilnemu prezydentowi nadzieję, że któryś z czarcich pomiotów wreszcie okaże się wcieleniem Barbota.

Ufność Papy Doca w skuteczność egzekucji przeprowadzonych na biednych czworonogach okazała się próżna. Clément Barbot zdołał przeżyć. Widocznie w samą porę udało mu się wrócić z psiej skóry do ludzkiej… Ale na tym zakończyła się jego dobra passa. Jednak, śmierć była mu pisana, tak czy inaczej. I to śmierć za życia Duvaliera.

Gdyby nie zdemaskowana w ostatniej chwili decydująca próba przeprowadzenia zamachu, stary Tonton miałby spore szanse, aby ukatrupić prezydenta, dopełniając zemsty. Był blisko. Ale ktoś go wydał, nie wytrzymawszy napięcia rewolty. I to Barbot wyzionął ducha, zaskoczony w swej kryjówce na plantacji trzciny cukrowej i podziurawiony kulami prezydenckich siepaczy.

Mimo, że zdjęcia jego zwłok zostały natychmiast rozesłane do gazet, wielu Haitańczyków nie uwierzyło, że naprawdę umarł. Powiadano później, że wszystkie czarne psy w Republice, które cudem uniknęły odstrzału, stały się bierne, nieufne i unikały ludzi. Widziano je, błąkające się z podkulonymi ogonami, jakby się czegoś bały…

dominikana17

-KONIEC-

0

Brak komentarzy.

Podobał Ci się ten wpis?

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *