Ludzie Márqueza

To jest fantastyczna książka. Szczera, wnikliwa, dynamiczna, gdzieniegdzie pieprzna. Skomponowana z zamysłem i wigorem.  Wzrusza, daje frajdę. Zadziwia i magnetyzuje. Czego więcej trzeba? Można z niej wyjadać, jak się chce, ile się chce. Smakuje, jak ryba ze smażonymi platanosami na wybrzeżu kolumbijskim, albo jak bogotańska kartoflanka – ajicao. Co komu pasuje.

Przede wszystkim – to świetna, nietypowa formuła biografii!!

Prawie na żywo, bez ścisłego reżimu redakcyjnego, bez cenzury, etc. Z minimalną podporą przypisów, didaskaliów. Doskonały montaż całości. W rezultacie – robi się z tego historia. Wciągająca. Historia człowieka, który miał napisać „Sto lat samotności”. To pierwsza część. I druga. Historia człowieka, który już napisał „Sto lat samotności”. Márquez najpierw, Márquez potem.

Głos mają jego najbliżsi, bliscy, albo dalsi członkowie rodziny. Ci, którzy znali go od pędraka, od czasów, kiedy kręcił się ze swoim ukochanym dziadkiem – pułkownikiem Nicolásem Márquezem – po Aracatace i chłonął wszystkimi porami magię Karaibów.

Mówią też jego przyjaciele na zawsze: Afonso Fuenmayor, Germán Vargas, Álvaro Cepeda Samudio, Alejandro Obregón… Miał do nich chłop olbrzymie szczęście. I do wielu innych. Inspirowali go, edukowali w różnorakiej materii; dawali mu czytać dobre teksty ze świata, jakiegoś Faulknera, czy innego, po czym otwierały mu się oczy; dawali mu popić, pojeść, kiedy biedował i pośmiać się całą gębą. Ciągali go po barach i tancbudach Barranquilli, czy Cartageny de Indias. Albo Bogoty. Po różnych „metach”, gdzie siadało się do białego rumu i rozmów o literaturze. I na tym zabawa się nie kończyła… Zawsze byli, ci amigos, wspierali jego upór. Niemożliwi wariaci. Kawalarze jakich mało – mamagallistas. Z intuicją, że to ziarno kiedyś wykiełkuje, zmieni się w obfite plony. Po latach Gabriel García Márquez złożył im hołd w „Stu latach samotności”. Uwiecznił ich.

Mamy tu biografię pisaną, jakby z marszu, bez cyzelowania, bez poprawności. Namalowany obraz głównego bohatera jest autentyczny. Żadna to hagiografia. Nie ma okadzania świętego. Padania na kolana. Jest człowiek. Jego mozół. Droga ciernista. Ale nie z przymusu, tylko z pragnienia, żeby nie powiedzieć – z powołania. Potem sukces. Bum.

Noce przy maszynie do pisania, karaibskie przesądy, żółte kwiaty, speluny, burdele. Każda warta grzechu proza, poezja. Wybitny słuch. I pamięć w niezliczonych terabajtach. I miłość do życia. I do sztuki babcinego gawędziarstwa. I do Mercedes Barchy, przede wszystkim. (Jej zadedykuje przecież „Miłość w czasach zarazy”). To wszystko zmiksowane i podniesione do jakiejś potęgi stworzyło Márqueza, którego świat przyjął potem z całym inwentarzem, rewanżując się „Nobelkiem”. Ta książka o tym mówi. Jak się rodzi człowiek z krwi i kości? Do tego artysta, pisarz z Karaibów; czuły, rubaszny, potrafiący snuć opowieści, mistrz storytellingu.

Przy okazji, dowiemy się, dlaczego Gabo puchł przy pisaniu, gdzie szukał wodnych elfów i czemu „był w czarnej dupie”, „miał nóż na gardle” i „chodził do tanich kurew”. Ponadto, zrozumiemy, co znaczy „cyckać koguta” na tych rozbuchanych kolumbijskich Karaibach…

Coś jeszcze dała mi ta książka…

Otóż, uwielbiam, pełną smaczków, znakomitego humoru, dykteryjek; wypełnioną pięknymi wspomnieniami (niedokończoną) autobiografię Gabo – „Życie jest opowieścią”. Zbierał się latami, aby ją dokończyć. Nie zdążył. A może tak miało być…

Uwielbiam również zasobną w zwykłe i niezwykłe zwierzenia Gabo, przekrojową, niebywale inspirującą „rozmowę rzekę”, jaką prowadzi z nim jego przyjaciel Plinio Apuleyo Mendoza w zalatującej karaibskim tropikiem książce – „Zapach owocu guawy”.

Za to, jakoś niezbyt przywiązałem się do biografii Gabo, napisanej przez Geralda Martina – jedynej, którą zatwierdził sam zainteresowany – „Gabriel Garcia Marquez. Życie”. Ponoć Martinowi zajęło 17 lat jej napisanie. To cegła, obtoczona kilometrami przypisów, skrupulatna etc. Jest w niej co trzeba. Jest. Ale nie chwyciła mnie za serce. Źle się z tym czułem…

Wreszcie, za sprawą „Samotności i Spółki…”, zrozumiałem, dlaczego oficjalna biografia jednego z moich ulubionych pisarzy nie porusza mnie tak, jak powinna?

Oto fragment, mówi Gerald Martin:

„[…] Kiedy usiadłem powiedział: 'Wiesz co? Nie mogłem spać w nocy. Podróżowałem przez literacki labirynt Ameryki Łacińskiej’. Uświadomiłem sobie od razu, że jest bardzo przestraszony i że mówi o mojej książce >Podróże przez labirynt<, która została wydana rok wcześnej, i że jakiś przyjaciel (ironicznie można powiedzieć 'życzliwy’) musiał mu ją pożyczyć, bo w niej krytykuję 'Jesień patriarchy'”.*

Dalej dowiadujemy się, co na to García Márquez:

„’Ja jestem patriarchą – powiedział do mnie. – To jest mój autoportret. Jeśli tego nie rozumiesz i jeśli nie lubisz patriarchy, to jak możesz chcieć być moim biografem?'”*

Gerald Martin ukończył dzieło. Porządne, wiekopomne. Zyskał atest Márqueza. Ale w tej opasłej biografii brakuje właśnie tego, o co Márquez troszczył się, pisząc choćby „Jesień patriarchy” – brakuje karaibskiej temperatury

W „Samotności i spółce…” wszystkiego jest pod dostatkiem. Zachęcam do lektury. Nie tylko miłośników kolumbijskiego pisarza.

„Samotność i spółka. Życie Gabriela Garcii Marqueza w relacjach jego przyjaciół, rodziny, fanów, rezonerów wesołych kompanów, pijaków i wielu zacnych ludzi”, Silvana Paternostro, Wyd. Vis-a-Vis Etiuda, 2019

* Wszystkie cytaty pochodzą z w/w książki.

0

Brak komentarzy.

Podobał Ci się ten wpis?

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *