
Od szesnastu lat niezrównana ekipa Against Gravity dba o gusta widzów, kinomaniaków. Stara się, kombinuje, wyszukuje perełki, notuje sukcesy. Mamy z nimi szczęście. Gwarantują dostęp do dobrego, nieszablonowego, mobilizującego kina z całego świata. Dokumentalnego i niezależnego. Ten, kultowy już chyba „dystrybutor kultury” jest organizatorem, choćby największego w Polsce festiwalu filmów dokumentalnych – Millennium Docs Against Gravity. Zawsze możemy spodziewać się propozycji wyrazistych, zapadających w pamięć, zmuszających do myślenia. Filmów potrzebnych, badających puls czasów, ukazujących kondycję człowieka i tego, co wokół niego. Dokumenty (takie, jak np. „Scena zbrodni”, czy „Przeznaczone do burdelu”) oraz fabuły (np. „Lewiatan”, czy „Raj: miłość”) płynące z Against Gravity zostawiają ślad. Na rodzimym podwórku mieliśmy też okazję obejrzeć, w odstępie zaledwie roku, dwie intrygujące produkcje filmowe z miąższem fabularnym pozyskanym z realiów kolumbijskich: niedawno „Monos”, wcześniej „Sny wędrownych ptaków”.
Przypomnijmy te filmy…
Monos (Monos), reż. Alejandro Landes, 2019
Nie wiadomo, skąd pochodzą. Wiadomo że są młodzi, obu płci, dziewczyny i chłopcy, nie mają imion, mają pseudonimy, jest ich ośmioro: Rambo, Smerf, Yeti, Szwedka, Lady, Wilk, Pies i Bum-Bum. „Monos”. „Małpy”. Odział „Małp”.
Można podejrzewać, że wyrwano ich dzieciństwa i przeszczepiono na twardy grunt kolumbijskiej guerilli. Czy ta partyzantka to FARC, czy inna? Bardzo możliwe. Jakaś. Tamtejsza. Zresztą, nie ma to znaczenia. Tu zwie się ona Organizacją. Młodziaki z karabinami służą tej Organizacji. Mają zadanie strategiczne – pilnować amerykańskiej zakładniczki o pseudonimie „Doktorka”. Czasem odwiedza ich karłowaty Mensajero – Posłaniec (co ciekawe, gra go były wojownik FARC – Wilson Salazar).
I musztruje podwładnych do omdlenia, piłuje gębę wymuszając posłuch, zostawia nowe rozkazy, znika. Potem kontaktuje się z odziałem przez radio, trzeszczy, ustawia młodych na odległość.
Organizacja bywa hojna. Poprzez Posłańca przekazuje oddziałowi krowę – Shakirę. Mleczną. I wyznacza priorytety. Pijecie mleko i dbacie o żywicielkę. To też rozkaz.
Podglądamy ten oddział (w szerokich i bardzo wąskich kadrach) – gdy się szkoli, dyscyplinuje, wydurnia na sto fajerek; gdy wiążą się tam relacje damsko-męskie (za przyzwoleniem pryncypałów), gdy hormony buzują, gdy jedni się kochają, a drudzy obijają swe mordy w szczeniackich szrankach.
To wszystko w sinym, zamglonym krajobrazie gór, w jakiejś matni, którą wykombinowała matka natura. Paraliżujące, hipnotyzujące plenery, gdzie niebo zwala się niemożliwym ciężarem na ziemię. Gdzie błoto chlupocze i chłód przenika do kości, co aż bije z ekranu…
I te obrazy wchodzą w nas pchane rozstrajającą zmysły muzyką, napakowaną jakiś niepokojem, makabrą wróżącą rychły dramat.
I dzieje się tak, że Shakira nie zostaje „świętą krową”. Durnowata młodość, w przekraczającej granice zabawie bierze się też za nią. Krowa zdycha. Oddział zamiast mieć mleko, ma mięso. Żre tę krowę.
Ale, po tej fecie, po tej niejako „wewnętrznej rewolcie” wszystko się zmienia. Oddział się zmienia. I te zimne góry przechodzą, w parną, zawiesistą dżunglę. Od tego momentu, cytaty z takich dzieł, jak „Władca much”, czy „Czas apokalipsy”, są aż nadto widoczne, a to oznacza jedno – koniec zabawy. Idzie koszmar. W młodych budzą się demony; zaczynają wirować, działać. Siać grozę…
To jest mocny, wyrazisty film, zawieszony w jakimś niepojętym delirium. Jego fabuła wysączyła się z dramatów kolumbijskiej wojny domowej; tej przewlekłej beznadziei, która trawiła Kolumbię przez dekady.
Próbuje ukazać sens przemocy, tej ideologicznej oraz tego, jak miażdży ona umysły młodych ludzi, którym odebrano normalny dom.
Warto obejrzeć ten film. I przemyśleć. Być może, w dobie impulsywnego zainteresowania Kolumbią pobudzi on niektórych do bardziej wnikliwego spojrzenia na tamtejszą, dość pogmatwaną rzeczywistość.
Przy okazji, nie zaszkodzi zauważyć, jak Kolumbia potrafi być zjawiskowa, różnorodna i magnetyzująca w sensie krajobrazowym. „Monos”, jak najbardziej, kręcono w oryginalnych okolicznościach przyrody. Oszałamiających. Mamy tam plenery – od położonego wysoko Parku Narodowego Chingaza (na płd-wsch od Bogoty) po tropikalną, wilgotną gęstwinę dżungli w dolinie rzeki Samaná (na płd-wsch od Medellín). Olbrzymie przestrzenie. Geograficzne. Kulturowe. Z co i rusz niełatwą historią. Wielowymiarowość tego kraju poraża. I fascynuje!
Sny wędrownych ptaków (Pájaros de verano), reż. Cristina Gallego, Ciro Guerra, 2018
„Sny wędrownych ptaków” to porządnie zrobione, budzące refleksje kino autorskie. Jesteśmy na kolumbijskich Karaibach. Choć nie wyglądają tak, jak te znane z turystycznego żurnala – wciąż są Karaibami! Tak samo, z krwi i kości. Kto wie, czy nie bardziej. Film ukazuje prozę życia (największej obecnie wspólnoty etnicznej w Kolumbii) Wayúu, żyjących w najdalej na północ wysuniętym departamencie Guajira: ich tradycje, rytuały i bolączki. Czas dobrobytu i czas rodzinnych tragedii. O co przede wszystkim chodzi? Chodzi o narkotyki. O to.
Piszą o tym filmie, że ukazuje początki kolumbijskiego narkobiznesu. Bo tak jest. Od końcówki lat 60-tych do początków lat 80-tych. Od epoki hippisów po zalążki tego, z czego potem zasłynęło Medellín…
Zaczyna się to wszystko od sprawy trywialnej. Oto, młodzieniec z jednego klanu Wayúu chce za żonę piękną, młodziutką dziewczynę z innego klanu Wayúu. Nie ma tak, że się pokochają, pobiorą, spędzą miło miesiąc miodowy i zaczną normalnie żyć. Nie. Wayúu wyceniają małżeństwo „rynkowo”. W rodzinę wybranki młody się musi wkupić. Są konkretne stawki. Tyle a tyle kóz, tyle krów. Naszyjniki dla familii. To jest konkretna waluta, którą trzeba mieć. Wtedy można dalej rozmawiać. I wybrankę zdobyć – Zaida urodziwa, jak grająca ją urodzona w Bogocie Natalia Reyes.

Natalia Reyes, źródło/source: https://www.instagram.com/nataliareyesg
Za to, młody Rapayet goły. Nie ma tego, co mieć powinien na wykup. Ma jednak ambicję. Kombinuje. Los mu podsuwa możliwości. Trafia na swej drodze na kilku gringos, którzy przyjechali do Kolumbii, jako wolontariusze Korpusu Pokoju, ale po godzinach chcą jarać trawę.
No, i bum. Zaczęło się. Dokładnie to, co weszło potem do historii Kolumbii (tej prawdziwej historii!), jako la bonanza marimbera, czyli z grubsza, „hossa na maryśce”.
Rapayet odpowiedział na popyt. Posag zdobył. Postawił betonową chałupę na środku piaszczystej Guajiry. Stał się donem. I to, nie przymierzając, zmieniło Kolumbię…
Widzimy tu genezę krwawej „dealerki”, rodzinnych waśni; genezę fatalnej przemocy, jaka potem przez dekady toczyła ten kraj; z czego Kolumbia próbuje oczyścić się, wyzwolić do dziś. To wszystko miało miejsce tam, w Guajirze, w tej zawieszonej między jawą a snem półpustynnej rzeczywistości, w tej niemalże fantastycznej przestrzeni wierzeń Wayúu; w tym brutalnym, jak się okazało, obrządku rodowej vendetty.
Warto zobaczyć tę Kolumbię. Ten film. Warto pomyśleć o Kolumbii. Tamtejszej. I tej dzisiejszej. Bo obie łączą się ze sobą.
Dla nas ten film znaczy więcej, bośmy widzieli te niesamowite plenery; myśmy pojechali do samego końca, do najbardziej na północ wysuniętego krańca Ameryki Południowej, do Punta Gallinas. Po drodze, niejako patrzyliśmy na kraj w kraju, na ojczyznę Wayúu mówiących swoim językiem wayuunaiki. Na tę spowitą pyłem, zalaną słońcem Planetę Guajira.