
To będzie, niestety, strasznie długi tekst, lecz krócej się jakoś nie dało, gdy przyszło mi do głowy, może lekkomyślnie, by wspomnieć o własnych podróżniczych początkach, czy bardziej o inspiracjach, bez których robi się różne rzeczy chyba tylko na pół gwizdka, albo na siłę. Zresztą i tak się wstrzymywałem, by nie napisać więcej za jednym zamachem. Przypadek sprawił, że się tymi klimatami około-karaibskimi, latynoskimi porządnie zaraziłem. I na szczęście nie poprzestałem na parodiowaniu Fidela Castro, grzmiącego z ambony. Nie studiowałem niczego podobnego w temacie, a pewnie i bym próbował, gdyby mnie właściwy bakcyl dopadł wcześniej. Zresztą, czym jest studiowanie, o takim żywym studiowaniu myślę, jak nie wiecznym drążeniem na własną rękę i mocowaniem się nieraz ze samym sobą, by coś trwałego zyskać, dla siebie, może dla innych, i mieć z tego trochę szczerej frajdy.
Może i chciałbym mieć w zanadrzu taką historię, jaką ma np. W. Cejrowski, który ponoć opylił lodówkę i za pieniądze z transakcji kupił bilet lotniczy i poleciał do Meksyku, by swe podróże wielkie zacząć, podróże do Indian, do dżungli i gdzie tam jeszcze, i potem boso po całym świecie. Sam lodówki nie przehandlowałem, bo była cholera za ciężka. Zarobiłem na wojaże inaczej. Zacząłem prozaicznie, jak normalny człowiek, aż szkoda się przyznawać, bo po prostu poszedłem do roboty. Z metodą Cejrowskiego łączy mnie poniekąd i podejrzewam, że nie tylko mnie to, że dość wcześnie za młodu czytałem zajadle Arkadego Fidlera, śpiewając z jego rybami w Ukajali i też czytałem albo oglądałem w telewizorze tego drugiego globtroterskiego tuza, jakim był i pewnie wciąż dla wielu jest –Tony Halik. Zawsze chciałem mieć tyle kaset video, ile miał Halik za swoimi plecami, bo było je dobrze widać, że trzymał ich tam setki, gdy siedział z Elżbietą Dzikowską we własnym domu i pasjonująco gadał, jak to ustrzelił lamparta, i go elegancko oskórował, i jak robił pranie brudnych łachów w podróży, po drodze, w ogóle nie zatrzymując jeepa. „Z kamerą i strzeblą przez Mato Grosso” to pamiętam, że dałem poczytać babci i ta książka ją bardzo przejęła, bo tam były zdjęcia Indian, pokaleczonych w jakimś rytualnym szale. Ale i tęgo się obśmiała, bo każdy by tak zrobił, gdyby na innym zdjęciu, w dodatku kolorowym, zobaczył bladoróżową dupę samego maestra Toniego, gdy ten stoi po kolana w rzece i zawzięcie filmuje Indian dokonujących ablucji.
Miała być Afryka…
Były to książki, te i wiele innych, fabuł czy dokumentów, reportaży, które gdzieś tam z tyłu głowy się odkładały i być może potem wypychały człowieka w świat szeroki. A na studiach to przypadkiem trafiłem na jedną taką pozycję, która była po trosze osobistymi zapiskami, po trosze przewodnikiem, gdzie autor, którego imienia już nie pamiętam, wziął i popłynął do Afryki Zachodniej na statku towarowym, jako zwykły pasażer, w kajucie pasażerskiej, którą można było wynająć za jakiś tam pieniądz. I jak ten autor szczęściarz ulokował się na pokładzie takiego transportowca w Gdyni, to z przystankami w Dunkierce, Nawakszucie, Dakarze, Monrowii, Abidżanie, Akrze i Lagos, dopłynął aż do kameruńskiego portu Douala. A potem zabrali go tym statkiem w drogę powrotną do domu. Wojaże w całości trwały lekko ponad trzy miesiące. Załoga stawała w jednym porcie, by tam wyładować drewniane bele, a zabrać, dajmy na to, kozy, potem gdzie indziej te kozy były zwalniane a zamian wrzucano na pokład całe hałdy czegoś sypkiego i tak dalej. Autor miał dość czasu i świętego spokoju na pełnym morzu, by pomyśleć o życiu, by coś napisać, a przede wszystkim, by coś na własne oczy zobaczyć, gdy już zszedł na ląd i nikt mu kosy do żebra nie przystawił. Mnie to się wtedy, przyznam, tak mocno udzieliło, że spać nie mogłem, niemal czułem na sobie rozgrzany oddech Afryki, bo przecież taka podróż to się idealnie zapinała ze studenckimi wakacjami, i należało coś zrobić, by te wakacje były skrojone na afrykańską modłę.
Znalazłem jednego dużego armatora ze Szczecina, który regularnie pływał do Afryki i napisałem „intencyjny list”, dodam, że tradycyjny, bo jeszcze wtedy Internet dla mnie nie istniał i wysłałem, i potem zdębiałem, gdy po kilku tygodniach przyszła odpowiedź, że nie ma problemu, że o takie miejsce pasażerskie na jednostce towarowej mogę się ubiegać. Zaraz dostałem też rozpiskę kosztów wyjazdu, i mnie z marszu zemdliło, bo tam stały jakieś okrutnie duże cyfry, w każdym razie, musiałbym tyrać przez pierwsze trzy miesiące na miejscu, by potem płynąc przez następne trzy do Afryki i nazad, co by nie wyszło mi na zdrowie, bo na pewno profesor od statystyki, czy innego kolosa założyłby mi na egzaminie obezwładniający chwyt Nelsona. Nie zamierzałem harować w Polsce, aby w konsekwencji z odległości Afryki wypiąć się, jak cwaniak na terminowe studiowanie. Chciałem jechać do Afryki, kiedy był na to czas.
Wystosowałem kolejna epistołę do armatora z pytaniem, czy nie daliby mi podczas rejsu jakiejś roboty na statku, którą mógłbym po części pokryć moje utrzymanie. Miałem, oczywiście, głupie i romantyczne wizje, że oto rano budzę gdzieś na równiku, biorę wiadro, szmatę, szczotę i pucuję kilometr kwadratowy pokładu, ładnie za porządkiem. W zmian dostaję codziennie odwszawiony koc i michę znośnej strawy. Co więcej, bosman i reszta myślą, że klawy ze mnie gość. A wieczorami, relaksuję się przy tropikalnym zachodzie słońca, słucham pojękiwań delfinów i furczenia latających ryb. Za to w nocy, w klaustrofobicznej kajucie pilnie robię notatki, trochę śpię i marzę o spodniach z prawdziwej, wężowej skóry, jakie kupię na jakimś szemranym bazarze w Liberii, albo w Togo, spodniach fest rurowatych, ciasnych w kroku, jakie zdaje się miał Jim Morrison. Później, już po wojażach, porządnie ogorzały, z bruzdami na twarzy od wiatru, z włosami wyblakłymi od słońca i soli, wejdę w tych spodniach, których się nie pierze a tylko dotlenia, na jeden z wykładów, i rozbiję tam skupienie tłumu w drobny mak, oczywiście, spóźnię się ostentacyjnie, wejdę ostatni, by wszyscy widzieli, że wchodzę i się rozsiądę, gdzieś na widoku, by do wszystkich dotarło, że oto właśnie Wróciłem, z Afryki, i jeśli tego nie będzie po mnie widać, to niech ich wszystkich diabli wezmą.
Tym razem dostałem od armatora, w osobie przemiłej opiekunki spraw pasażerskich odpowiedź telefoniczną, że dosyć ciężko z tym moim zatrudnieniem na pokładzie w czasie rejsu, ale zostaje cień szansy, bo jak napiszę do samego prezesa, poproszę go, o co trzeba, i ten się zgodzi, to wyjdę na swoje. Miałem pisać do prezesa dużego polskiego oceanicznego armatora, by zatrudnił mnie w stopniu doraźnego „pod-majtka” na jednym ze swoich statków? Było to wyzwanie, którego od razu nie podjąłem. Wyczekiwałem natchnienia, które wreszcie spłynęło na mnie którejś nocy. List napisałem przesadnie emocjonalny, z niemożliwą pasją człowieka, który rwie się do świata, nabazgrałem mnóstwo patetycznych głupot, jakieś lwy na afrykańskim brzegu z Hemingwaya tam wcisnąłem, ze dwa razy przekręciłem w grobie Sienkiewicza, wspominając coś o puszczy, coś o pustyni, o dalszych losach Stasia i Nel. Cud, że w tym popisie grafomaństwa w ogóle zawarłem jakieś rzeczowe informacje o charakterze „życiorysowym”, bo jakby nie było, chodziło mi przecież o zdobycie roboty, i nim zdążyłem się opamiętać, poczta szła już do Szczecina. Telefon zadzwonił tak szybko, jakbym wysłał co najmniej e-maila. Prezes zgodził się, widocznie czytał list, jako ostatnią rzecz w swym pracowitym dniu i było mu wszystko jedno.
A potem przyszło nowe zestawienie kosztów, uwzględniające moją harówę na statku. Od razu zbladłem, bo się okazało, że w sumie niewiele ugrałem. Wychodziło, że praca miała być dla mnie dodatkową „przyjemnością”, dość skąpo opłacaną. Tak czy inaczej, musiałbym zapłacić furę pieniędzy, których wtedy nie miałem, a jednocześnie nie mogłem naciągać rodziny, sąsiadów czy ONZ na te swoje, wyczesane afrykańskie widzimisię. Niestety, zrezygnowałem. A miałem już zdane egzaminy w terminie zerowym! Jeden z profesorów prawie dostał zawału, gdy mu w ekscytacji zreferowałem, co planuję. Gotów był jechać ze mną. Ale cóż, nic z tego nie wyszło, pamiętam, że siedziałem z telefonem w dłoni, odkładając rozmowę z armatorem w czasie, jak tylko się dało. W końcu zadzwoniłem i zakończyłem sprawę. Okazało się, że druga strona przyjęła moja decyzję z wymowną ulgą, bo myśmy się podczas tej całej wymiany listownej i telefonicznej nieco zżyli, i oni się szczerze zaczęli martwić, że mnie się w tej Afryce coś stanie, gdy jako zachłyśnięty światem studencik będę się tam włóczył po różnych mauretańskich, nigeryjskich czy kameruńskich portowych dzielnicach.
Latynoski bakcyl
Któregoś popołudnia podczas Juwenaliów na swej uczelni zapomniałem o Afryce. Sporo się wtedy działo, brać studencka świętowała. Były fiesty, zawody, koncerty, jak to zwykle bywa. Dumałem, czy czekać na show flamenco, czy iść na wykład o Ameryce Łacińskiej jakiegoś profesora iberystyki. Zaproszono go na gościnne występy. Ponoć potrafił z ikrą do ludzi gadać. U Latynosów przesiedział prawie piętnaście lat, głównie w Chile i w Meksyku, który był jego konikiem. Ten cały Meksyk, parafrazując Quentina Tarantino, wydawał mi się taki… meksykański. Kusił jakoś. Jakbym nie miał dość wykładów „programowych”, koniec końców wybrałem – wykład. No i stało się. Dopadł mnie latynoski bakcyl, potem karaibski i tak trzyma do teraz. A do Meksyku wciąż nie dotarłem. Pewnie kiedyś dotrę, choćby przelotem. Za to się czepiłem Karaibów, jak rzep psiego ogona…
Po niemal piętnastu latach nadal trzymam zanotowany tamten wykład, wciąż go dobrze pamiętam. Profesor spóźniał się. Minęło trzydzieści minut i więcej. Pojawiły się niewybredne wyrazy zniecierpliwienia. Robiło się coraz tłoczniej. Ludzie chcieli posłuchać o świecie. Czekali, przebierali nogami. Maestro zjawił się z godzinnym poślizgiem. Wyobrażałem go sobie inaczej. Myślałem, że będzie to lekko zaprawiony tequilą roześmiany sybaryta w wielgachnym, meksykańskim sombrero. Zupełnie nie trafiłem. Pozornie przypominał bardziej demonicznego Boba z filmu „Miasteczko Twin Peaks”, pamiętacie? Albo indiańskiego szamana. Nosił długie, szpakowate włosy, bluzę khaki i jakieś plemienne bransoletki na przegubach dłoni. Wreszcie zaczął swoje wykładać, od razu barwnie, z werwą. Z łatwością pozyskał sobie tłum. Miał silny głos, przekonujący. Zafundował porywające słuchowisko.
Fragment tamtego wykładu spróbuję tutaj odtworzyć.
Profesor mówi o Meksyku:
„Zachód patrzy na graniczący z Gwatemalą, meksykański stan Chiapas i krzywi się na widok odzianego w czarną kominiarkę rebelianta. No wypisz, wymaluj – jakiś guerrillero mówi się… czyli partyzant, prawda… No jak partyzant, to on musi być lewak. No, jak lewak to pewnie będzie marksista. No, jak marksista to pewnie będzie komunista. No, a jak komunista… to do diabła z nim… To jest w ogóle skandal. Kiedy, a priori, jeden taki dziennikarz na podstawie tylko figury tego właśnie subcomandante Marcosa wysyła go do diabła, mówiąc, że to na pewno jest jakaś tam infiltracja… Na poziomie ’94 roku trudno by było mówić o infiltracji Moskwy, albo o długich rękach Moskwy i Kremla. No ale coś tam było podejrzane; bo za czyje pieniądze, komu, dlaczego i po co?
Minął długi okres, kiedy nasi dziennikarze obudzili się, za przeproszeniem państwa, z ręką w nocniku i stwierdzili, że w Chiapas ma miejsce zdarzenie, nie tylko o znaczeniu kontynentalnym ale i o charakterze światowym. Dlatego, że rebelia EZLN (Ejército Zapatista de Liberación Nacional) czyli Zapatowskiego Wojska, prawda… Wyzwolenia Narodowego była tym elementem, który odwrócił bieg historii Meksyku. Ale nie tylko Meksyku… Bo to przecież jest tak, że w momencie kiedy pojawia się figura Marcosa to ludność na całym świecie dowiaduje się, iż istnieje problem w Ameryce Łacińskiej – mniejszości indiańskiej – po pięciuset latach od konkwisty! Olbrzymia władza skupiona w rękach Partido Revolucionario Institucional w Meksyku psu na budę jest warta i rychło się rozsypie z powodu właśnie tej rebelii… I nie chodzi o jakiekolwiek tam 'izmy’. Tylko chodzi o sprawę bardzo prostą. Wielomilionowa społeczność tubylcza, indiańska; przez wieki poniżana, przez wieki kopana, przez wieki wykorzystywana… nie powiem wyzyskiwana, bo to niemodne – budzi się i w pewnym momencie mówi – BASTA! Skończyło się…
I nasze dziennikarstwo, nasz sposób widzenia rzeczywistości meksykańskiej nie budzą się razem z tym wydarzeniem, tylko w dalszym ciągu mamy takie spojrzenie… właśnie podejrzliwości o lewackość, podejrzliwości o 'izmy’. I nie wystarczyło, że rebelia w Chiapas wywraca władze Partido Revolucionario Institucional. Ba, PRI było zmuszone przez Marcosa zabić własnego kandydata na prezydenta, bo w tej nowej rzeczywistości by nie pasował… Potem utrzymało władzę przez 6 lat i następnie musiało ją oddać. Co było wydarzeniem – trzęsieniem ziemi w całej Ameryce Łacińskiej, ponieważ po siedemdziesięciu latach, jak powiadał Mario Vargas Llosa – najbardziej perfekcyjna dyktatura na świecie upadła… Ale kogo to obchodzi, no kogo…?
No i kiedy państwo zostaniecie na przykład rzuceni w pewnym momencie w wir twardej rzeczywistości, w której będziecie musieli komuś doradzić jak ulokować kapitał: taki, śmaki czy owaki… właśnie w Meksyku. To wasza wiedza, wasza wizja będzie przesłonięta figurą Marcosa, figurą podejrzaną… A sam Meksyk będzie wciąż kontynuacją hollywoodzkiej wersji Pancho Villi i Zapaty, czyli bałaganu, dezorganizacji i słynnego… mañana. Tyle o Meksyku.”
Profesor mówi o Kolumbii:
„Popyt na te środki odurzające: narkotyki miękkie, twarde, półtwarde i jakiś cienkie istnieje w wysoko rozwiniętych krajach Zachodu, ze Stanami Zjednoczonymi na czele. Kropka. I teraz należałoby się zapytać. Jak to się dzieje w dzisiejszym świecie, przy tak daleko rozwiniętych technologiach, sposobach namierzania, etc., i tym podobne, że… to wszystko hula; że wszystkie kanały z Ameryki Łacińskiej tam, gdzie dotrzeć mają – tam docierają…? Czasami tylko Polacy wpadają i siedzą, na przykład w Peru albo w Chile. W Chile to jeszcze chwała Bogu, ale w Peru to już bym nie radził nikomu siedzieć… Nie można tego po prostu namierzyć? I poucinać wszelkie drogi, aby to się skończyło raz na zawsze? Państwo, wyobraźcie sobie taką sytuację: co się stanie z Kolumbią, gdy zostanie odcięta od możliwości przekazywania swojego 'towaru’? Kończy się wojna domowa, bo nie ma podstaw ekonomicznych, aby ona w dalszym ciągu trwała…
W związku z tym cała rebelia przekształciłaby się w wyzwanie dla rządu kolumbijskiego pt. „Jak zrestrukturyzować ekonomikę, aby olbrzymie masy chłopstwa mogły 'inaczej’ produkować”. A relacje są, proszę państwa, przykre… Jeżeli chłop uprawia kukurydzę to załóżmy, że to jest 1, a jeśli uprawia kokę to mamy 500. I teraz znowu trzeba sobie wyobrazić wysiłek międzynarodowy (bo Kolumbia sama nie da rady), ażeby usytuować olbrzymie, wielomilionowe masy chłopstwa w Kolumbii ale także i w Peru, Boliwii itd., w innym sposobie produkowania. Równie korzystnym, równie dającym podstawy bytowania, itd.”
Kiedy profesor skończył mówić, ludzie siedzieli, jak zahipnotyzowani. Chcieli, by kontynuował. Pomyślałem wtedy, że nieważne, dokąd kiedyś pojadę, nieważne gdzie dotrę, bliżej czy dalej, do tropiku czy nie, do Meksyku czy obok, ale jedno, o co muszę się ze wszech miar wystarać, to obudzić w sobie, w czasie tych przyszłych wojaży, taką właśnie czystą i odnawialną energię, jakiej dyspozytorem był tamten profesor, i jeszcze taką naturalną zdolność dzielenia się wiedzą, doświadczeniem, poznawczą pasją, życiem po prostu…
Jakże ważna jest inspiracja, czyż nie jest?
2 Odpowiedzi
Katherina
22 kwietnia, 2020Bardzo ciekawy wpis. Aż kipi od emocji i energii. Widać, że udało się Autorowi obudzić tę „czystą energię” jaką dysponował ów opisywany Profesor. Zresztą kiedy spotyka się Mistrza mającego „naturalną zdolność dzielenia się wiedzą, doświadczeniem, poznawczą pasją, życiem po prostu…”, to najczęściej podąża się w tym samym lub podobnym kierunku… Też tego kiedyś doświadczyłam. Autor poszedł za głosem serca i tropem Profesora, i dzięki temu nie tylko podróżuje, ale i inspiruje innych. Dlatego jest też pewnie ten blog, ciekawe i pełne wigoru wpisy oraz cudowne zdjęcia 🙂
caribeya
22 kwietnia, 2020Bardzo dziękuję za te miłe, krzepiące, motywujące słowa! Saludos! 🙂