
To będzie wycieczka poglądowa po Tobago w ciągu jednego, długiego dnia, po Tobago, niejako swojskim, czego spróbujemy przewrotnie dowieść. Zrobimy wokół wyspy pełną pętlę. Bardziej spenetrujemy „wybrzeże karaibskie”, czyli lewą część Tobago. Wydaje się ciekawsza dla oka, niż „rewiry atlantyckie” w części prawej. Poza tym, wieją tam słabsze wiatry. Za to wzdłuż Atlantyku będziemy wracać wieczorem do domu. Plan jest taki: z Buccoo Point wystartujemy rano, najpierw dotrzemy do Plymouth i Arnos Vale, potem do Castary, Englishman’s Bay i Parlatuvier, dalej przetniemy las deszczowy, czyli rezerwat Main Ridge, by jeszcze w dobrym świetle zobaczyć Speyside, następnie odwiedzimy Charlotteville i wjedziemy na Flagstaff Hill, by z tego, najwyższego punktu na wyspie, zerknąć na Man O’War Bay przy gasnącym słońcu. Później ruszymy w drogę powrotną przez „stolicę Tobago” – Scarborough. W Buccoo Point zjawimy się o zmierzchu. Na samym początku, w Plymouth, poznamy nieco historii kolonialnej sprzed niemal czterech wieków. O dziwo, historii w pewnej mierze bliskiej ówczesnej… Rzeczpospolitej! Stoi tam monument z wyrytą w metalu osobliwą inskrypcją: „Na pamiątkę śmiałym, przedsiębiorczym i pracowitym Kurlandczykom z dalekiej Łotwy na wybrzeżach Bałtyku, którzy żyli na tej ziemi, nazwanej od ich imienia, w latach 1639 do 1693.” Inskrypcja ta pozwala spojrzeć na Tobago z dość niezwykłej perspektywy.
Stało się tak, że epoka kolonialna przeszła nam za plecami, z czego możemy poniekąd dumni, bo chyba nikomu się trwale nie naprzykrzyliśmy, i nikomu nie napsuliśmy życia niechlubnym plantacyjnym drylem przez dziesiątki lat. Nie zasypaliśmy świata, ani cukrem wypoconym przez niewolników z Afryki, ani innym zbawiennym dobrem, okupionym ludzką ofiarą kolonialnej eksploatacji. Nie szczuliśmy psami Indian na ich podwórku, nie drwiliśmy z ich nagości oraz fryzur. Nie byliśmy tacy niemądrzy, by szukać złota tam, gdzie go nie było. Z kolei, tam gdzie miało być, też nie szukaliśmy. Nie nawieźliśmy za wielką wodę hurtem europejskiej zarazy, która tamtejszych, nieświadomych niczego, miejscowych rozłożyła na łopatki. Zrobili to za nas inni, mają to na sumieniu bądź nie, ludzkość, tak czy inaczej, zatrzyma dowody.
Kto wie, może byli byśmy takimi samymi, zaborczymi łajdakami, watażkami, czy konkwistadorami, tłumiącymi Dzikich krzyżem i wodą święconą, albo załatwili wszystko mniej barbarzyńsko, gdyby nam się wówczas naprawdę paliło do nowego świata, do podbojów. Ale wyszło inaczej, nie skorzystaliśmy w pełni z dostępu do morza, los wybrał nam inne misje. Zresztą, na własnych ziemiach, nierzadko przecież rozległych, wiecznie było o co walczyć, i co bronić. Dzisiaj, o czym możemy sobie tylko podumać, moglibyśmy jeździć hen daleko do byłych kolonii, załóżmy, bez większych moralnych obciążeń i udawać, że jesteśmy u siebie, choć wokoło rozbuchane tropiki, ze wszystkim, co w nich urzeka i co doskwiera.
Są tacy, którzy jakby sugerują uznanie Tobago za jakby dawną kolonię Rzeczpospolitej, bo tak się historia w pewnym momencie kroiła i wspominają o tym w ciekawych książkach, lecz to wydaje się sporym uproszczeniem, jakby na to nie patrzeć. Może istnieje swego rodzaju wsteczne pragnienie, by jednak trafił nam się w przeszłości choćby niewielki kawałek z tamtego potężnego, „kolonialnego tortu”; jakaś zamorska posiadłość, faktoria, egzotyczny przyczółek. A skoro miałoby to być małe, to dlaczego nie w dalekim, ciepłym kraju, gdzie obecnie za słońce, płaciłoby się złotówkami i słyszało język kreolski na bazie polskiego.
Może ostatecznie najrozsądniej będzie założyć, że nie mieliśmy formalnie bezpośrednich udziałów w żadnych koloniach, za to mieliśmy je przynajmniej pośrednio. Taką wersję można już bardziej naciągnąć i jeszcze w dodatku podtrzymać dla efektu robiącego wyobraźnię. Poza tym, to się zdrowo odnosi do realiów. Przecież, taka czy owaka spółka matka, niejednokrotnie ma udziały w spółce wnuczce, poprzez spółkę córkę, i czerpie z tego jakąś korzyść. Widać, że w biznesie jest, jak w życiu, a kolonie to były biznesy, różnie poukładane, gdziekolwiek nastały, jakkolwiek biznesy często etycznie wątpliwe.
W każdym razie, niech nas trochę poniesie i bez względu na wszelakie możliwe malkontenctwo, albo i kontrowersje przyjmijmy, że taka tropikalna kolonia nam się trafiła w XVII wieku na pięknej, karaibskiej wyspie Tobago, gdyśmy byli Rzeczpospolitą Obojga Narodów, mając jako senior obrotnych wasali Kurlandczyków, którym się daleki świat konkretnie widział…
Kurlandia, Nowa Kurlandia, czyli „karaibskie województwo”, które poniekąd mieć mogliśmy…
Słysząc – Kurlandia – można pomyśleć, że to jakaś mityczna, czy tam bajkowo – sielska kraina, gdzie pędzą żywot kury nioski radosne, znoszące na potęgę złote jajka, albo też rządzą nią kury domowe, które przestały nimi być, bo wzięły sprawy w swoje ręce, gdy ich dziarskie, acz ciut nierozgarnięte chłopy poszły na bagna polować na bobry i wciągnęło ich tam do pasa i dalej. W jakimś sensie Kurlandia mogła mieć tych złotych, już nie chłopskich, jajek pod dostatkiem, gdyby los zabezpieczył jej nieco więcej pomyślności. O czym będzie poniżej. Tak, czy inaczej działo się w XVII wieku, oj działo, wasal nasz, niepozorna Kurlandia, miał własną wizję świata (tylko pozazdrościć rozmachu), którą usilnie i z rozmysłem próbował nam, tj. swemu suwerenowi Rzeczpospolitej sprzedać a myśmy się tej wizji nie poddali, bo myśmy mieli wtedy inne priorytety. Nie rezygnujemy z tych kur i wyjaśnijmy, że cała ta Kurlandia wzięła się od tego, że dawno temu nad Bałtykiem, na terenie dzisiejszej zachodniej Łotwy osiadło sobie plemię, nie inaczej, Kurów. Aby godnie żyć trudnili się ponoć masowym piractwem a jak im się jeszcze chciało to również handlem, bo mieli żyłkę do interesów i tak im zostało.
Potem, w dalszej historii (a robimy tu skok ogromny) tak się sprawy poukładały, że gdzieś w połowie XVI wieku Kurlandia stała się lennem Rzeczpospolitej Obojga Narodów, tj, Polski i Litwy, pozostając nim prawie do końca XVIII wieku. Kurlandia to był dobry lennik, lojalny, suwerenów swych, tj. królów Rzeczpospolitej szanował. Nie kombinował czegoś na boku. Z kolei suwereni nie ingerowali w interesy wewnętrzne swego, wzorowego wasala. Ta, dość znaczna, autonomia wyszła Kurlandii na dobre. Mogła się po swojemu rozwijać. Chyba od początku bardziej niż polityka interesowała ją gospodarka i szukanie sposobów na bogacenie się. Zresztą, Kurlandia była zbyt mała, by w ogóle myśleć o jakiejkolwiek wielkiej polityce, o ustalaniu w niej reguł gry. Za to nie można odmówić Kurlandczykom przedsiębiorczości. Radzili sobie znakomicie w przemyśle, przede wszystkim stoczniowym. Budowali statki nie tylko na potrzeby własnej floty, handlowej czy wojennej, ale i dla innych, również dla ówczesnych flotowych potentatów takich, jak Anglia, czy Francja. To był wielki osiąg. Te kraje z pewnością posiadały wystarczające zasoby, by nie zlecać roboty innym a jednak to robili, zwracali się do speców stoczniowców z nijakiej nadbałtyckiej Kurlandii. W zamian otrzymywali towar najwyższej jakości, produkowany zgodnie z panującymi trendami. Czy był to przypadek? Raczej nie.
Kurlandzkiemu księstwu trafili się rozumni włodarze. Przede wszystkim jeden z nich, niejaki – Jakub Kettler. Warto zapamiętać to nazwisko. Był wnukiem Gottharda Kettlera, ostatniego mistrza zakonu kawalerów mieczowych. Za młodu wiele podróżował po dzisiejszej zachodniej Europie, gdzie się, zresztą, dobrze wykształcił. Zdążył zafascynować się Holandią, która będąc obszarowo niewielkim państwem zdołała zawojować świat, stworzyła kolonialne imperium, a giełda w Amsterdamie szybko stała się eldoradem wszelakich kupców i spekulantów. Kettler wyrobił sobie wtedy pogląd, z pewnością słuszny, że rozwój państwa nie zależy od jego wielkości, tj. od posiadanych ziem lecz od dynamicznego rozwoju handlu i rzemiosła. Zobaczył w swojej Kurlandii potencjał drugiej Holandii. I uwierzył w tę wizję. Wydawał się hołdować zasadzie, „usiądź na ramionach olbrzyma a zobaczysz więcej”. Będąc ekscentrykiem, rzutkim i upartym zaczął poważnie myśleć o materializowaniu swej idée fixe. Było nią pragnienie posiadania własnych zamorskich kolonii. Chciał wyprowadzić Kurlandię na szerokie wody, dosłownie i w przenośni. Statki już miał i to bardzo dobre, sam je kazał budować tak, by przypominały te, jakimi dysponowali ówcześni władcy mórz. Teraz tylko trzeba było tymi statkami zacząć pływać i to daleko. Potem intensywnie kolonizować odległe obszary, uprawiać na nich, co się da (np. trzcinę cukrową, tytoń), produkować, pakować i zwozić towary do Europy, do Kurlandii, by sprzedawać z dobrą marżą, regularnie zapełniać urzędową kasę, bogacić się, obrastać w tłuszczyk i tak dalej. Nowy Świat mógł zaoferować jeszcze wiele zdobyczy. Kettler czuł to podskórnie. Jedyne czego potrzebował to porządnego wsparcia, najlepiej suwerena.
Rozumując dzisiejszymi kategoriami biznesowymi, można dojść do wniosku, że Jakub Kettler przypominał menedżera nowatorskiej spółki, który „chodzi po rynku”, próbując przekonać do swych ryzykownych pomysłów potencjalnego inwestora – dawcę, przede wszystkim kapitału. Bo trudno zakładać, że ówczesna Rzeczpospolita miała jakikolwiek know-how jeśli idzie o kolonizowanie (chyba, że wewnętrzne). Za to mogła je nabyć dzięki konkretnym zapędom Kettlera. Ten lojalnie zwracał się po kolei do królów Rzeczpospolitej, najpierw do Władysława IV, potem do Jana Kazimierza. Z grubsza, pierwszego chciał przekonać do podboju Afryki, drugiego do podboju Ameryki. W obu przypadkach, inicjatywa nie została podjęta. Skończyło się na aprobacie przyszłych, zakrojonych na szeroką skalę planów kolonizacyjnych niewielkiej Kurlandii. Na uwagę zasługuje przynajmniej fakt, że Kettler, który był protestantem, świetnie sobie radził we współpracy z chrześcijanami. Potrafił rozmawiać, zarówno z władcami polskimi, jak i z ówczesnym papieżem Innocentym X. Wiedział, jak podziałać na ich wyobraźnię. Dzielił świat na ich oczach, często nie bacząc na to, że to co dzielił, było już podzielone. Liczył, że ten podział się wkrótce odmieni, gdy otrzyma pomocowe środki i trwałe wstawiennictwo. Wizje nakreślał niezwykłe. Gdyby, w jakichś cudownych warunkach wypaliło to, o czym mówił, to dzisiaj Polska rozciągnęłyby swoje województwa na Gujanę i północną Brazylię. Mielibyśmy we krwi sambę. A Wielebny Jim Jones musiałby swoją Świątynię Ludu zakładać nie w gujańskiej dżungli, ale gdzie indziej, licząc się z nielichą konkurencją wśród osadników…
Niestety, w praktyce niewiele wyszło z tej potencjalnej kooperacji. Na głowie Rzeczpospolitej siedzieli już Kozacy, potem Szwedzi. Niezbyt to były komfortowe warunki, by się koncentrować na podbojach tysiące kilometrów od kraju, nękanego na bieżąco przez różnego sortu agresorów. Nie podbijaj, jeśli sam nie chcesz być pobity.
Ambitny Kettler nie zamierzał odpuszczać, działał na własną rękę. W rezultacie działanie to przyniosło wymierny skutek. Najpierw Kurlandczycy pojawili się w Afryce, na terenie dzisiejszej Gambii, potem na Karaibach. Kurlandzki CEO chciał kolonizować to, co jeszcze pozostało do skolonizowania na Małych Antylach. I tak zabrał się za Tobago. Jednak wyspa okazała się w zasiedlaniu bardzo oporna. Pierwsze próby kończyły się fiaskiem. Albo przeszkadzali tubylcy, ponoć znani ze swej kontrowersyjnej diety, albo inne nacje europejskie, oczywiście starzy kolonialni wyjadacze, jak Anglia, czy później Holandia, w którą, jak pamiętamy, Kettler był zapatrzony (a w biznesie sentymentów nie ma!). Wszystkie te nacje niezmiennie garnęły się do podbijania nowych ziem i zwyczajowo eliminowały w tej grze swych rywali. Dlatego, gdy na horyzoncie pojawił się taki rezolutny maluch, jak Kurlandia to należało go szybko przegonić, by przypadkiem czegoś dla siebie nie uszczknął.
Pierwsze lata ponawianych przez Kurlandczyków prób objęcia Tobago sprowadzały się do ciągłego ich przeganiania przez tych „dużych”. Wydaje się, że ci „duzi” chyba nie bardzo mieli z początku pomysł, w jaki sposób wyzyskać Tobago. Zachowywali się, jak pies, który sam nie zje, i nikomu zjeść nie da. W rezultacie kolonizacyjna robota szła powoli, a business development nie miał miejsca. Niezmordowanym Kurlandczykom udało się ogarnąć kawałek tej małej, niesfornej wyspy dopiero za czwartym razem. Jak podają kroniki, 20 maja 1654 roku wizja Jakuba Kettlera wreszcie zaczęła nabierać realnych kształtów. Kurlandzki okręt flagowy, podobno najokazalszy w służbie księstwa, wypłynął z macierzystego portu w karaibskie tropiki i dopłynął do zachodnich brzegów Tobago a jego dowódca Willem Mollens, zszedł na brzeg, oglądnął się za siebie i ogłosił wyspę kolonią, chrzcząc ją imieniem – nie inaczej – Nowa Kurlandia. Przy okazji założył w okolicy fort i osadę Jacobstadt, dzisiejsze Plymouth nad Zatoką Kurlandzką (Great Courland Bay). Czy właśnie wtedy Rzeczpospolita stała się pośrednim „udziałowcem” kurlandzkich kolonii, mimo, że operacyjnie i finansowo się do kolonizowania nie bardzo garnęła, dając jedynie Kettlerowi wolną rękę? Może warto tak to odebrać, choćby z przymrużeniem oka…
A co było dalej?
Holendrzy znowu nie mogli znieść kurlandzkiej zuchwałości i jeszcze w tym samym roku założyli „kontr-kolonię”, oczywiście, na tej samej wyspie, w dodatku, w dość nieznacznej odległości od rywala. Co więcej, podkręcili tempo i rozwinęli się na tyle, by pięć lat później zaanektować tobagańskich Kurlandczyków. Holandia zajęła ich włości, na pewno wykorzystując osłabienie Kurlandii w Europie oraz wyhamowanie jej gospodarczej aktywności, spowodowane pamiętnym szwedzkim potopem. Co gorsza, Szwedzi uwięzili Jakuba Kettlera, co musiało wpłynąć na morale jego krajan. Uwolniony w 1660 roku na mocy pokoju w Oliwie nie porzucił swym kolonialnych wizji. Przez resztę swego życia, a zmarł w 1681 roku, próbował odzyskać kurlandzkie posiadłości za „wielka wodą”. Lawirował między Anglią, Francją i Holandią, który były ze sobą skonfliktowane. Szykował kolejne ekspedycje do Afryki oraz na Tobago. W 1664 roku zrzekł się praw do Gambii po to, by zyskać prawo do ponownego kolonizowania rewirów karaibskich. W roku swojej śmierci dokonał jeszcze jednej, ostatniej transakcji. Odsprzedał kompani kupców z Londynu prawo do objęcia w posiadanie Tobago. Co ciekawe, wyspę Anglicy zajęli na dobre dopiero w roku 1814…
Być może te rozliczne przepychanki i kolonizacyjne roszady sprawiły, że Tobago dłużej niż inne wyspy Małych Antyli zachowało swoją, po części, wciąż dziewiczą, przyrodniczą różnorodność. Być może dlatego Tobago jest obecnie takie, jakie jest.
Trzeba podziękować za ten kawałek historii Jakubowi Kettlerowi, temu świetnemu kurlandzkiemu menedżerowi. Myślę, że jego charyzmatyczną postać warto by od czasu do czasu przybliżyć podczas biznesowych szkoleń z przywództwa, czy zarządzania. Zasłużył na to. Poza tym, dzięki niemu, w jakimś tam stopniu Tobago jest gdzieniegdzie, przez niektórych, mniej więcej łączone z Polską. Przynajmniej tyle. Cieszmy się zatem „naszym Tobago, tą dawną prawie polską kolonią na Karaibach”.
Zróbmy sobie po Tobago rundę honorową, rozejrzyjmy się, to miejsce naprawdę nadaje się do polubienia…