
Najpierw był film. „Wąż i tęcza”. Horror, thriller, mroczny dziesięć na dziesięć, bo Wes Craven szarpał emocje widza jak mało kto. Film obejrzany w dzieciństwie. Może na nielegalu w porze kina nocnego, może zaraz po szkole z kasety VHS u kumpla. Nie pamiętam jak. Pamiętam film. Jak mnie osaczał, oblepiał dusznością klimatu, przerzucał z przerażenia w ciekawość. Pamiętam, jak się go bałem i jak mnie wciągał. To chyba z niego przesączyła mi się do świadomości ta nierozłączna trójca: Haiti, „wudu”, zombie. I chyba tej trójcy zawdzięczam karaibską inicjację. Nic na to nie poradzę.
Po „Wężu i tęczy” długo nic i potem na wyciągnięcie dłoni – ryba. Dziwna, intrygująca ryba. A właściwie dwie ryby. Ta pierwsza martwa, blado-sina i pękata jak piłka w którą powbijano kolce, znaleziona na kamienistej plaży nad brzegiem Río Ozama we wschodnim Santo Domingo.
Ta druga, choć namalowana, przekonująco żywa, w barwie bliższej ogniu, mściwa i też obła, i kolczasta, odkryta na reprodukcji obrazu „Upadek zbuntowanych aniołów” Pietera Bruegla. W obu tych rybach, najpewniej z rodziny rozdymkowatych, krąży diabelstwo i ma swój konkretny wzór chemiczny i nazwę: tetrodotoksyna.


Ponoć, w Haiti wiedziano o tym i niektórzy spece od zgubnej abrakadabry mieszali ten wczepiony w rybie trzewia jad z innymi wątpliwymi ingrediencjami tworząc tzw. coup poudre, czyli proszek zmieniający ludzi w zombie. Ten proszek dał początek nośnej historii, którą potem, luźno bo luźno acz efektownie, wykorzystał w swoim filmie właśnie Wes Craven.

Jednak autorem tej historii jest kto inny. Wade Davis – wychowany przez Uniwersytet Harvarda etnobotanik i antropolog. Zrobiło się o nim głośno na początku lat 80-tych XX w. kiedy to poprzez kontakty swych uczelnianych patronów przyjął intrygujące zlecenie i latał do Haiti, aby prowadzić tam naukowe śledztwo i wywiedzieć się jak przebiega ów tajemniczy proces zombifikacji, który martwych ludzi zmienia w żywe trupy. Głównie miał dotrzeć do farmakologicznego podłoża tego procesu co – w uzasadnieniu zleceniodawców – mogłoby poszerzyć horyzonty medyczne choćby na polu anestezjologii…
Davis odkrył na miejscu znacznie więcej niż pierwotnie zakładał. Próby rozwikłania strzeżonych receptur coup poudre zbliżyły go do prawdy o samym Haiti. Podróże po interiorze zawiodły go w głąb karaibskiego kraju jakby zawieszonego między jawą i snem, wplątanego w sieć synkretycznej religii vodou i czarnej magii, zabarwionego żywotnym folklorem, wciąż terroryzowanego mackami dyktatury oraz kontrolowanego przez moce tajnych, mafio-podobnych, stowarzyszeń.
Po drodze spotykał budzących respekt hounganów, czyli kapłanów vodou (jak Max Beauvoir), szemranych czarowników preparujących śmiercionośne mikstury (jak Marcel Pierre) oraz tych, którzy przedreptali „pasażem ciemności” w tę i z powrotem, czyli samych zombie (jak Clairvius Narcisse).
O tym ostatnim świat usłyszał już wcześniej za sprawą BBC. Clairvius opowiedział swoją historię z piekła rodem siedząc na własnym grobie. Co także odnotował Harvard Magazine.

Źródło: www.harvardmagazine.com
W Dominikanie spotkałem Haitańczyka, z którym również rozmawiałem o Clairviusie. Opisałem to później w materiale Wiza do zombiestanu.
Ostatecznie, Wade Davis opisał swoje haitańskie inwestygacje, fascynująco i ze szczegółami, w książce o tym samym tytule: „Wąż i tęcza” (The Serpent and the Rainbow).

Potem zarzucano mu, że przebarwił, przesadził, merytorycznie zaniedbał, w relacji zawarł szereg nieścisłości naukowych. Być może trzeba to wliczyć w koszty pionierstwa. I młodości…
W każdym razie, nie można odmówić tej książce wigoru oraz swego rodzaju – interdyscyplinarnego rozmachu. Ponadto, Haiti oczarowało Davisa! Już na samym początku, zaraz po wylądowaniu w tym kraju.
„Stolica, Port-au-Prince, leżała rozciągnięta na gorącej tropikalnej równinie na krańcu zatoki, ponad którą z dwóch stron wznosiły się potężne góry. Za tymi górami rosły kolejne; rodziło to iluzję ogromnych, pustych przestrzeni, lecz przeczyły jej statystyki dotyczące gęstości zaludnienia. W kraju o powierzchni zaledwie dwudziestu pięciu tysięcy kilometrów kwadratowych żyło sześć milionów ludzi. Port-au-Prince, rozległa plątanina domów i ulic, zdawało się z początku krainą wiecznego, chaotycznego karnawału. Widziałem wszechobecne sznury z rozwieszonym praniem w nabrzeżnych slumsach, niedokończone, trędowate pomniki, wianowłostki rosnące wzdłuż ulic, czułem smród ryb, potu, ekskrementów i popiołu. Budynki rządowe były okazałe i imponujące, pałac prezydencki lśnił bielą tak jasną, że wydawał się wręcz nie z tego świata. I jeszcze krzyki i jęki dobiegające z targowisk, hałaśliwy warkot rozklekotanych silników, gryzący zapach dieslowskich spalin. Tego rodzaju nędzę i wspaniałość można spotkać w każdej stolicy w krajach rozwijających się. Jednak wjeżdżając pierwszy raz do Port-au-Prince, dostrzegłem coś jeszcze. Ludzie na ulicach dumnie płynęli, zamiast iść. Byli piękni. Zdawali się weseli, beztroscy, dziarscy. Popołudniowy deszcz dopiero co obmył miasto i nabrało ono teraz łobuzerskiego uroku. W powietrzu krążyła naga pierwotna energia. Nigdy dotąd podczas podróży po obu Amerykach nie poczułem niczego podobnego.”*
Tę książkę czyta się świetnie!
Niedawno, po niemal czterdziestu latach od premiery, ukazała się w polskim przekładzie za sprawą wydawnictwa Czarne.
*„Wąż i tęcza. Voodoo, zombie i tajne stowarzyszenia na Haiti”, Wade Davis, tłum. Jan Dzierzgowski, Wyd. Czarne, Wołowiec 2022.